piątek, 21 grudnia 2012

Rozbitek

A więc przygoda się zaczęła.... po z okŁademprzedwczoraj dwóch latach przesiadania się z jachtu na jacht, nareszcie zaokrętowałam się chyba na dłużej. Drugiego grudnia wylądowałam w Melbourne i wpadłam w mocne australijskie ramiona.
Dwunastego grudnia, po zaliczeniu rodzinnych i przyjacielskich wizyt,razem z Ianem , właścicielem tychże ramion dotarliśmy wreszcie do Shute Harbour, małego poru będącego bazą wypadową dla niezliczonych czarterowych łódek,których nieopierzeni często skiperzy wraz z rodzinami odwiedzaja urocze wyspy Whitnsunday Island. A więc austrlijski raj dla żeglarzy.


No, a co robi polska dojrzała żeglarka gdy po raz pierwszy wchodzi na pokład? Oczywiście, sprząta!! Tym razem jednak nie zabrało mi to więcej niż pół dnia, tak że następnego dnia już mogliśmy spacerowym tempem pożeglować do Arlie Beach, by w sobotę zrobić niewielkie zakupy, głownie owoców i warzyw na uroczym targowisku, bardzo przypominającym 
polskie stragany. Tu też spotkałam Ewę z Warszawy - sprzedawała wyroby z oleju kokosowego jakiejś lokalnej wytwórni.
Dowiedziałam się, że w Arlie Beach mieszka dwudziestu Polaków, o wiele więcej niż na przykład w Darwin, gdzie spędziłam sporo czasu w poprzednim życiu tułaczki.

To taki wspaniały widok z kotwicowiska w Arlie Beach - jachty małe, duże i bardzo duże pływają tam i we wte, wiatr skondensowany przez układ gór i dolin dmucha z nienacka i przechyla ich smukłe sylwetki... mniam mniam.
My sami też nie zwlekaliśmy wiele i już wieczorem stanęliśmy przy Hook Island z widokiem na niedostępną dla zwykłych zjadaczy chleba Hayman Island. Tam wypoczywają same gwiazdy, a żeby ich spokoju nic nie zakłócało, dla pracującej tam obsługi wybudowano podziemne tunele, którymi przemykają, niewidocznie.

Kolejny cudny dzień i nowe kotwicowisko - Nara Inlet, dające doskonałą oslonę przed wiatrami z N, E i W.
Zjadłoby się jakąś rybkę, chętnie, oj chętnie, ale na razie szczęście nam nie dopisuje- nawet wyprawa na dinghi  z kilkumetrową siecią rzucaną z  ręki nie dała oczekiwanych rezultatów. Jedna zaledwie rybka czterocentymetrowej długości odzyskała wolność, szczęśliwa... No, cóż, pocieszyliśmy się kieliszkiem rumu i na kolacje będzie konserwa..

Windsunday Island urzekają białością silikonowego piasku kilometrami rozciągających się plaż i rozległym widokiem z najwyższego szczytu niecałych pięciuset metrów nad poziom oceanu. Tak też je zapamiętałam, żeglując już na południe, 120 NM, do Mackay.

Przy dobrym, południowo-wschodnim wietrze dotarliśmy do Mackay wieczorem. Ale jakieś 10 mil przed główkami portu błogi spokój towarzyszący ostatnim kęsom smażonej rybki (a jakże, hiszpańska makrela oddała swe życie przedwczoraj!) przerwało nam słabe nawoływanie z ciemności. Po chwili mocnym strumieniem światła udało mi się namierzyć aluminiowe dingi z machającym ku nam człowiekiem.
Trochę chaotyczna akcja ratunkowa - głównie ze względu na trudności językowe - po około dziesięciu minutach zakończyła się sukcesem i uszczęśliwiony "rozbitek" siedział wygodnie w kokpicie i opowiadał swoją przygodę. Tego dnia, w południe wybrał  się pożyczoną dinghi na ryby. Z beztroski wyrwał go telefon od dziewczyny z pytaniem, czy sprawdził przed wypłynięciem ile ma benzyny. No, wiadomo, zbiornik był prawie pusty i chłopak kilka godzin wiosłował, dając się znosić  w nieznane prądowi a nie widząc w ogóle naszych świateł, o mało nie został rozjechany w ciemności. Nie mając żadnych uprawnień, nie chciał wyzwać  pomocy i tak oto mam jednego uratowanego  rozbitka na koncie. Nazajutrz zostaliśmy zaproszeni na wykwintne śniadanie w hotelu obok mariny. Zycie jest piękne i full of niespodzianek, prawda?