jak już pisałam czeladniczę u żaglomistrza. Niewtajemniczonym mogłoby się zdawać, ze praca taka polega głównie na szyciu żagli.
W zasadzie tak, jeśli weźmie się pewną poprawkę.
Bo szycie to głównie klejenie,klei się albo taśma dwustronnie klejącą albo ciśnieniowym sprayem, prucie to przeważnie cięcie nożykiem, krojenie to też cięcie tylko że ciepłem, to jest elektrycznym nożem który zamiast ostrza ma kawałek rozgrzewającego się do czerwoności metalu, a mierzenie to przenoszenie na rozstawionych palcach odpowiedniej miary.Jak brakuje palców, to bierze się byle co, kawałek metalowego prętu albo pasek papieru.
Praca często odbywa się na podłodze w pozycji klęczącej a sam proces zszywania to jakby nagroda za wszystkie poprzednie trudy.
Jest jednak jedna taka maszyna, gdzie odległość do koła zamachowego,no wiecie, takie kółko po prawej stronie maszyny, z którego najbezpieczniej jest rozpoczynać szycie jest większa niż dlugość mojego ramienia i muszę wstać, żeby go dosięgnąć.
Ale są też dobre, ba wspaniałe nawet strony tej pracy, zważywszy, że pracodawca jest zarazem posiadaczem regatowej łodki , na którą, po kilku miesiącach pracy wreszcie mnie zaprosił!
Co ja Wam będę pisać! To trzeba przeżyć samemu,, oszałamiająca prędkość, przechyły takie, że tylko wywiesiwszy nogi za nawietrzną burtę można siedzieć w miarę bezpiecznie, pokrzykiwania, czasem wrzaski komenderujących, których znaczenia oczywiście nie pojmuję i tylko dlatego, że powtarzają je do skutku, mogę wykapować w końcu o co chodzi i jeśli nie jest za późno , zrobić co trzeba.
Z czystym sumieniem mogą powiedzieć, że dzień takiego regatowania był najfajnieszym dniem w całym tym australijskim bytowaniu.