środa, 29 maja 2013
...
A więc jesteśmy w atolu Fanning Island. Stoi tu także przepiękny Kaori, a nastąpnego dnia przypływa równie wielki ale niepiękny jacht motorowy, z kapitanem, jego żoną i parą młodych ludzi do obsługi. On to mechanik, Carl, ona Rachel, od spraw utrzymania czystości. Kapitan kapitani a żona gotuje. Zwiedzamy jacht i podziwiamy szczególnie siłownia robi wrażenie, dwa olbrzymie generatory, silniki jak na statku, odsalacz wody produkujący 450 litrów wody na godzinę !Jacht, Espiritu Santo jest w drodze na Alaskę z przystankiem na Hawajach.Jakoś nie zazdroszczę tych luksusów.
Kotwiczymy kilkaset metrow od nabrzeża. Wkrótce po przybyciu, na pokładzie mamy pięcioro kontrolerów. Policjant, służba celna i sanitarna, leniwie przeglądają papiery i zadają ptytania - wszyscy zdrowi? broni nie ma? warzyw i owoców spoza Kiribati?
,"No" mówią ,"Za pracę w sobotę trzeba zapłacić, dawajcie 50 dolarów plus 20 za kotwiczenie." Dajemy bo co innego możemy zrobić i zdejmujemy żółtą flagę spod salingu. Możemy zejść na ląd.
Wyspa okazuje sie urocza, nie ma elektryczności, zaledwie dwa światełka rozjaśniają ląd, panele słoneczne dopiero wkraczają na wyspę i nie ma ich wiele. Mieszka tu 2 tysiące ludzi, jeden Francuz, ożeniony z uroczą Kiribatką, Tapeitą.
Prowadzi coś w rodzaju pensjonatu, uroczy domek i kilka drewnianych bungalowów, takich, jakie slużą tubylcom za domy, otwartych na wszystkie strony, zadaszonych plecionkami z liści pandanusa i wsparych na metrowych palach chroniących od szczurów które są tu liczniejsze niż ludzie.Bardzo mi sią podobają te chatki.
Wzdłuż atolu prowadzi bita droga i któregoś dnia pożyczamy rowery i zwiedzamy wyspę.
Tubylcy przeważnie nic nie robią, bo gorąco, ale jednak kilkoro ludzi jest zajętych przy uprawianych w płytkiej wodzie glonach, które wysuszone, sprzedają Chińczykom. Na wyspie uprawia sie też taro, banany , bredfruits i niewiele więcej. Oczywiście podstawą diety sa ryby, jest tu ich mnóstwo, nawt koło naszej łodki przepływaja tabuny wielkich ryb.Ale jakoś nie udaje nam się żadnej złapać. Za to Carl, pewnie dzięki dobremu oświetleniu wody wieczorem, ma taaakie branie, że obiecuje złowić i coś dla nas.
Jednego przedpołudnia wybieramy sie na dingi na nurkowanie ABC w pasażu,poogladać sobie rybki, jest bardzo silny prąd i szybko unosi nas na szerokie wody atolu. Ale zaliczamy jedną ciekawską mantę wahlującą sie olbrzymimi pletwami. Długo towarzyszy nam stado napoleonów, a ja na koniec mam wątpliwą przyjemność znaleźć jedną małą rybkę w lycrowych bermudach, które opinają mi pupę tak, że wprost niedowiary, że wdrapawszy sie na dingi, wyciągam spod prawego pośladka to biedne stworzenie!
Następnego dnia jeszcze jedno spotkanie pierwszego stopnia, czyli bezpośrednie! Tym razem z mureną. Nurkując sobie nieopodal łódki, znudzona ubogim dnem,z ciekawości chciałam dotknąć muszli ,jedynego żywego mieszkańca piaszczystego dna, którego udało mi się wypatrzyć. Włożyłam rękę pod kamień i cak! siedziała tam także mała murena i ugryzła mnie w palec.
Wyspa powoli zaczyna nam się podobać, ale trzeba płynąć dalej.
Naprawiamy genaker, który w drodze na Fanning urwał sie z topu masztu, bo puściło mocowanie szekli, jest trochę ręcznego szycia a znalazłwszy nową szeklę ,mocujemy olinowanie na nowo. Powinno być Roger.
W piątek rano , zaopatrzeni w olbrzymią kiść bananów, owoc pandanusa, kokosy i oczywiście trzy ryby od Carla - jacki-wypływamy.
poniedziałek, 13 maja 2013
Kiribati - gdzie to właściwie jest?
Wioska o nazwie Londyn to najbliższe miejsce, gdzie, jak liczymy uda zrobić się jakieś zakupy, może także znaleźć jakieś naturalne źrodło pożywienia, czyli warzywa i owoce dziko rosnące. Ponieważ do naturalnego portu jest z naszego kotwicowiska bardzo daleko, Chico proponuje, by płynąć na dingi do najbliższej plaży, która usiana kamieniami, daje jednak jakąś szansę na szczęśliwe lądowanie. Ha, mamy to szczęście, a jakże ,ale dopiero na drugi dzień, bo pierwsze nasze podejście do brzegu kończy się wywrotką na załamujacej sie fali przybrzeżnej. Pamiętam jeszcze to uczucie zaskoczenia, gdy dingi, wyniesiona wysoko na rosnącej fali wyrzuca, najpierw Chico, siedzącego trochę niżej, a potem mnie w białą pianę zadowolonej z figla fali. Cali, ale mokrzy wzbudzamy chyba litość w tubylczym obserwatorze, bo ten, po chwili podjeżdza do nas i z uśmiechem komentuje co widział przed chwilą. W efekcie korzystamy z powiezienia nas do okropnie odległej kafejki internetowej. To lichy baraczek z air condition i kikoma komputerami. Nareszcie mogę wysłać korespondencję i zdjęcia! Jednak niecałkowicie wyschnięte ubranie plus mroźne powietrze nie robią mi dobrze i kiedy wreszcie wiosłujemy przez nie tak już groźne fale przybojowe do naszej łódeczki cieszę się że jesteśmy w tropikach.
Londyn wywiera na mnie przygnębiajace wrażenie. Połączenie ochłapów cywilizacji przywiezionej tu przez brytyjskich kolonizatorów z tubylczym dolce far niente daje rezultat pozbawiony sensu. Usiłujemy przez trzy dni wynająć samochód, żeby odwiedzić inne osady na wyspie, w tym Paryż i Poland, ale bezskutecznie. W sklepach nic prawie nie ma, nawet mąki, kupujemy wiec lody do pożarcia na poczekaniu i trzykilową paczkę płatków owsianych, z których da sie zrobić niezła makę.
Jedyne miłe zaskoczenie spotyka nas w odległym, uroczo położonym hoteliku, gdzie, mimo braku gości, kuchnia działa i na lunch serwuje nam langustę z frytkami i lody z czekoladą. No, mówię wam, pycha!
W drodze powrotnej zatrzymuje nas odgłos muzyki i śpiewu, to w szkole, których jest tu kilka, młodzież daje przedstawiewnie. Lokalne stroje, dziwne rytualne tańce, egzotyka!
Na kotwicowisku mamy towarzystwo - piękny dwumasztowy luksusowy jacht z brytyjskim wlaścicielem i mieszaną czteroosobową załogą na pokładzie. Gdy wieczorem zbliżał sie do nas, wyglądał jak okręt! Christmas Island odwiedza rocznie około 50 jachtów, niewiele, za to prawie codziennie staje na rei nowy statek rybacki, przypływają tu do statku- przetwórni z hiszpańską banderą, która jest tu chyba na stałe. Ale na lądzie nie spotykamy żadnych marynarzy, za to raz gadamy z białym mieszkańcem oczywiście z brytyjskim rodowodem, nie jest ani trochę sympatyczny, prowadzi tu jakiś biznes, a wszystkie trzy samochody ma niesprawne i wygląda, jakby nigdy nie opuszczał swojej kańciapy z olbrzymią anteną satelitarną, a świat dookoła w ogóle go nie interesował.
Po kilku dniach, gdy fala przybojowa nie stanowiła już żadnego problemu, mieszkańcy London zaczęli rozpoznawać nas na ulicy,i gdy prognoza pogody sprzyjała żeglarzom, odpływamy w kierunku Fanning Island, 150 mil, a wiec jeden dzien i noc pięknej żeglugi. Nad ranem docieramy do atolu. Oczywiście, sobota. Trzeba bedzie zapłacić za odprawą.
Londyn wywiera na mnie przygnębiajace wrażenie. Połączenie ochłapów cywilizacji przywiezionej tu przez brytyjskich kolonizatorów z tubylczym dolce far niente daje rezultat pozbawiony sensu. Usiłujemy przez trzy dni wynająć samochód, żeby odwiedzić inne osady na wyspie, w tym Paryż i Poland, ale bezskutecznie. W sklepach nic prawie nie ma, nawet mąki, kupujemy wiec lody do pożarcia na poczekaniu i trzykilową paczkę płatków owsianych, z których da sie zrobić niezła makę.
Jedyne miłe zaskoczenie spotyka nas w odległym, uroczo położonym hoteliku, gdzie, mimo braku gości, kuchnia działa i na lunch serwuje nam langustę z frytkami i lody z czekoladą. No, mówię wam, pycha!
W drodze powrotnej zatrzymuje nas odgłos muzyki i śpiewu, to w szkole, których jest tu kilka, młodzież daje przedstawiewnie. Lokalne stroje, dziwne rytualne tańce, egzotyka!
Na kotwicowisku mamy towarzystwo - piękny dwumasztowy luksusowy jacht z brytyjskim wlaścicielem i mieszaną czteroosobową załogą na pokładzie. Gdy wieczorem zbliżał sie do nas, wyglądał jak okręt! Christmas Island odwiedza rocznie około 50 jachtów, niewiele, za to prawie codziennie staje na rei nowy statek rybacki, przypływają tu do statku- przetwórni z hiszpańską banderą, która jest tu chyba na stałe. Ale na lądzie nie spotykamy żadnych marynarzy, za to raz gadamy z białym mieszkańcem oczywiście z brytyjskim rodowodem, nie jest ani trochę sympatyczny, prowadzi tu jakiś biznes, a wszystkie trzy samochody ma niesprawne i wygląda, jakby nigdy nie opuszczał swojej kańciapy z olbrzymią anteną satelitarną, a świat dookoła w ogóle go nie interesował.
Po kilku dniach, gdy fala przybojowa nie stanowiła już żadnego problemu, mieszkańcy London zaczęli rozpoznawać nas na ulicy,i gdy prognoza pogody sprzyjała żeglarzom, odpływamy w kierunku Fanning Island, 150 mil, a wiec jeden dzien i noc pięknej żeglugi. Nad ranem docieramy do atolu. Oczywiście, sobota. Trzeba bedzie zapłacić za odprawą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)