poniedziałek, 13 maja 2013

Kiribati - gdzie to właściwie jest?

Wioska o nazwie Londyn to najbliższe miejsce, gdzie, jak liczymy uda zrobić się jakieś zakupy, może także znaleźć jakieś naturalne źrodło pożywienia, czyli warzywa i owoce dziko rosnące. Ponieważ do naturalnego portu jest z naszego kotwicowiska bardzo daleko, Chico proponuje, by płynąć na dingi do najbliższej plaży, która usiana kamieniami, daje jednak jakąś szansę na szczęśliwe lądowanie. Ha, mamy to szczęście, a jakże ,ale dopiero na drugi dzień, bo pierwsze nasze podejście do brzegu kończy się wywrotką na załamujacej sie fali przybrzeżnej. Pamiętam jeszcze to uczucie zaskoczenia, gdy dingi, wyniesiona wysoko na rosnącej fali wyrzuca, najpierw Chico, siedzącego trochę niżej, a potem mnie w białą pianę zadowolonej z figla fali. Cali, ale mokrzy wzbudzamy chyba litość w tubylczym obserwatorze, bo ten, po chwili podjeżdza do nas i z uśmiechem komentuje co widział przed chwilą. W efekcie korzystamy z powiezienia nas do okropnie odległej kafejki internetowej. To lichy baraczek z air condition i kikoma komputerami. Nareszcie mogę wysłać korespondencję i zdjęcia! Jednak niecałkowicie wyschnięte ubranie plus mroźne powietrze nie robią mi dobrze i kiedy wreszcie wiosłujemy przez nie tak już groźne fale przybojowe do naszej łódeczki cieszę się że jesteśmy w tropikach.

Londyn wywiera na mnie przygnębiajace wrażenie. Połączenie ochłapów cywilizacji przywiezionej tu przez brytyjskich kolonizatorów z tubylczym dolce far niente daje rezultat pozbawiony sensu. Usiłujemy przez trzy dni wynająć samochód, żeby odwiedzić inne osady na wyspie, w tym Paryż i Poland, ale bezskutecznie. W sklepach nic prawie nie ma, nawet mąki, kupujemy wiec lody do pożarcia na poczekaniu i trzykilową paczkę płatków owsianych, z których da sie zrobić niezła makę.



Jedyne miłe zaskoczenie spotyka nas w odległym, uroczo położonym hoteliku, gdzie, mimo braku gości, kuchnia działa i na lunch serwuje nam langustę z frytkami i lody z czekoladą. No, mówię wam, pycha!
W drodze powrotnej zatrzymuje nas odgłos muzyki i śpiewu, to w szkole, których jest tu kilka, młodzież daje przedstawiewnie. Lokalne stroje, dziwne rytualne tańce, egzotyka!



Na kotwicowisku mamy towarzystwo - piękny dwumasztowy luksusowy jacht z brytyjskim wlaścicielem i mieszaną czteroosobową załogą na pokładzie. Gdy wieczorem zbliżał sie do nas, wyglądał jak okręt! Christmas Island odwiedza rocznie około 50 jachtów, niewiele, za to prawie codziennie staje na rei nowy statek rybacki, przypływają tu do statku- przetwórni z hiszpańską banderą, która jest tu chyba na stałe. Ale na lądzie nie spotykamy żadnych marynarzy, za to raz gadamy z białym mieszkańcem oczywiście z brytyjskim rodowodem, nie jest ani trochę sympatyczny, prowadzi tu jakiś biznes, a wszystkie trzy samochody ma niesprawne i wygląda, jakby nigdy nie opuszczał swojej kańciapy z olbrzymią anteną satelitarną, a świat dookoła w ogóle go nie interesował.
Po kilku dniach, gdy fala przybojowa nie stanowiła już żadnego problemu, mieszkańcy London zaczęli rozpoznawać nas na ulicy,i gdy prognoza pogody sprzyjała żeglarzom, odpływamy w kierunku Fanning Island, 150 mil, a wiec jeden dzien i noc pięknej żeglugi. Nad ranem docieramy do atolu. Oczywiście, sobota. Trzeba bedzie zapłacić za odprawą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz