piątek, 24 lipca 2015

raju pilnują diabły

Deboyne island to wielka laguna z kilkoma wyspami, pomiędzy którymi, w płytkiej niebieskiej wodzie / przy dużym zafalowaniu ciemniejącej do burego granatu/, każdy znajdzie jakieś miejsce do zakotwiczenia.
My przypływamy tam w nocy, a więc z duszą na ramieniu, bo już od odawna przestaliśmy ufać mapom elektronicznym, nawet tym szczegółowym.
Parkujemy przy pierwszej płyciżnie - z głębokości 2om przechodzimy płynnie do kilkunastu, potem nagle 5m i z obawy wrypania w kamory , rzucamy kotwicę. Rano malutka wyspa Nani okazuje się być tuż, tuż.
Ale jesteśmy pod urokiem miejsca,, no wszystko jak trzeba, tylko pobliska rafa nie całkowicie chroni od zafalowania i gdy zaczyna wiać to się kiwamy zanadto, dlatego zmieniamy kowicowisko, i stajemy w polecanym przez tubylców miejscu, w głębi zatoki. na początku cieszymy się, a potem trochę zżymamy na nieustannie odwiedzjące nas pirogi z tubylcami zainteresowanymi wymianą tego , co rodzi ta wyspa na to , co produkuje biały człowiek w swoich fabryczkach / a raczej człowiek rasy żółtej/. Mamy w bród papai, taro, jam, jajek, malutkich pomidorów i oczywiście kokosów.
W wiosce rozgrywa się mecz piłki nożnej pomiędzy drużynami z pobliskich wysp. Wszyscy przepisowo ubrani, jest sędzia, gwizdki i takie tam, no jak na koniec świata to wysoki poziom, nie ma co. Spacerujmy trochę po wyspie, ale możliwości są ograniczone do ścieżki wydeptanej przez wioskę i ścieżynek wiodących do poletek uprawnych.
Nurkujemy  w płytkiej wodzie w poszukiwaniu zatopionego tu w czasie 2 wojny japońskiego myśliwca, znajdujemy go dopiero, gdy chłopcy bawiący się na wodzie w swoich pirogach / tak tu każdy chłopczuk mały czy duży ma swoją piroge/wskazują nam dokładniejego położenie. Odpoczywamy, nic nie robiąc, ciesząc sie byciem , jedzeniem i piciem. A propos picia, od dawna nie mamy już żadnego alkoholu i snujemy czasem marzenia jak to w Port Moresby sobie uzupełnimy zapasy,,,, płonne to marzenia, bo ceny w stolicy PNG są zupełnie z sufitu, o czym przekonujemy się poźniej.
Ale wszystko ma swój koniec i trzeba plynąć dalej. Prognoza pogody jest do niczego ,ale obawiamy się, że będzie gorzej i postanawiamy wypłynąć z samego rana, tak aby spotkać się z korzystnym prądem pływowym w passażu Jormand do którego mamy ponad trzydzieści mil.
Nieciekawie jest już od samego początku, mamy trudności z wypłynięciem z atolu, piłujemy pod wiatr na silniku, a wyspa, przy której staliśmy,, jakby zaczarowana, prawie w tym samym miejscu,, po pól godzinie,,,po godzinie,,,. Wreszcie znika, pewnie dlatego że strugi deszcy ją zasłanają, bo na mapie jestesmy wciąż w ej pobliżu. wreczcie w okolicach obiadu wypływamy z atolu i aż dech zapiera jakiej to sile musi sprostać nasz mały stateczek!. Prąd i przeciwny wiatr jest taki/ oczywiście w przeciwnym do naszego kierunku/, że na najwyższych możliwych obrotach silnika, przy skrawku foka i wybranym na blachę grocie posuwamy się raczej do tyłu niż do przodu, W końcu zdesperowana biorę się za ręczne sterowanie, ale Guy dyskretnie mnie uświadamia, ze owszem mam prędkość 1 węzła, ale do tyłu, niestety. Daję spokój i razem z Guy wyczekuję popołudnia, kiedy, jak mamy nadzieje, kierunek prądu się zmieni i bedzie nas popychał z predkościa 4 węzłów w kierunku upragnionego pasażu! Bo po jego pokonaniu, zaraz odbijamy na zachód i wtedy i wiatr i prąd na pewno będzie nam sprzyjał.Zapadający zmierzch zastaje nas w jednej piątej drogi / pamiętacie? to było tylko 30 mil!/ mokrych, zziębnietych , wyczerpanych warkotem motoru, ale zdesperowanych ,żeby jednak wypłynąć. Calą noc to samo, z wyjątkiem dwóch , trzech godzin, kiedy ten okrutny prąd chyba osłabł i udaje się nam posuwać 2, 3 węzły. Potem predkość zmienna , z ujemnej na dodatnią i tak,aż do następnego ranka.
Nocną żeglugę urozmaicają nam prujące 1o i więcej węzłow staki, bo pasaz Jormand jest na bardzo polularnym szlaku morskim z Azjii do Australii.Czytamy sobie z AIS o ich długości, prędkości , słuchamy, jak mijajace sie tuż obok nas kolosy wzajemnie ustalaja warunki mijania, bo dla nich kanał jest wąski i kiedy się mijają, musza troszkę sie odsunąć odsiebie. Jeden statek również i nas prosi o ustalenie sposobu mijania, pozwalamy mu łaskawie utrzymać kurs , a sami robimy zwrot,, tak wiele ich trzeba było zrobić, aby wreszcie zbliżyć sie do pasażu! Tak, jesteśmy już blisko, słońce prześwituje i wydaje się że prąd jest mniejszy, ale jesesmy tak zmęczeni, że postanawiamy zakotwiczyć przy Atolu Brumble Heaven, tuż przy pasażu Jormand.
Tu znajdujemy dzieki tubylcom stosowne miejsce do kotwiczenia, te opisanie w przewodniku są do niczego, no do dupy po prostu, marnujemy tylko czas na ich umiejscowienie. Noc jest spokojna i daje nam się wyspać. Rano , zamiast pchać się przez Jorman , decydujemy przepłynąć poprzez atol Brumble i to była bardzo dobra decyzja. Po dwóch godzinach definitywnie kończymy z Luizjadami, koniec, koniec,, teraz już tylko cudna żegluga po otwartym morzu

środa, 22 lipca 2015

w poszukiwaniu raju

no, właśnie, nie warto martwić się na zapas -do polnocnych wysepek Bank & Torres w ogóle nie otarliśmy. Zniechęceni kiepską pogodą / deszczowo, ponuro a do tego zimna woda i niewygodne, kiwajace kotwicowiska/ postanowiliśmy skrócic nasz pobyt na vanuatu. Ostatnie ktowcowisko w uroczej zatoce niedaleko Luganville, gdzie się odprawiliśmy / trzeba było przejechać całe miasto z jedynego dostepnego kotwicowiska do wysokich urzędów gdzie załatwialiśmy formalności, na szczęście taksówki wszechoboecne i tanie/ wydało sie nam podejrzane - przypłynęliśmy wieczorem i zamiast cieszyć się spokojem, niepokojeni przez dwukrotne odwiedziny Melazynejczyków w ich kanoe, zachodzilismy w głowę o co mogło im chodzić, podpływali cichutko, kiedy wychodziliśmy sie przywitać nie nawiązywali zwykłej serdecznej rozmowy, wpatrywali się w nas wyczekująco i wreszcie, kiedy padło pytanie - drugs? - zrozumieliśmy o co im chodziło! Wydało się nam możliwe, że oczekiwali jakiegoś jachtu z wiadomym transportem i odplywali, rozczarowani, pozostawiając nas zaintrygowanych.
Nazajutrz odpłynęliśmy z wielkim apetytem na rybkę, ponieważ w przewodniku wyczytalismy, że zaledwie 15 mil na północny zachód, czyli prawie w naszym kierunku, znajduje się płycizna, ok. 10m, istny raj połowowy. Niestety te 15 mil trzeba było piłowac na silniku i kiedy wreszcie tam dotarliśmy, nasze dwie liny z haczykami od dawna w wodzie, nasze apetyty na rybkę trzeba było skonfrontować z faktem , że nic się na haczyki nie złapało,, ojojoj, co za ból! Ale tuż za ową płycizną, nareszcie! rybka! I to spora, barrakuda. Ogólnie łowienie na vanuatu to jedna wielka porażka, albo ryby nie znają się na sztuce łowienia, albo my, ta jedyna złowiona uratowała nasz honor, a wkrótce udane połowy w drodze na Luisiady udowodniły, że z równania haczyk w wodzie plus bogate w ryby wody oceanu zawsze , predzej czy poźniej wychodzi wynik w postaci smażonej rybki na talerzu.
A więc Luisiady! nasza nadzieja na wakacje z ciepłą wodą, słońcem, niebieskimi lagunami i bialutkim piaseczkiem,,,
Co tu dużo gadać, kolejne nieporozumienie. Plaże z piaseczkiem, owszem są, ale zwykle niedostępne naszą dingi z miękkim dnem z powodu oddzielającej je od głebokiej wody płytką rafą. jak chcesz się dostać na plażę to musisz ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać na piechotę, zostawiając dingi daleko od brzegu. potem przychodzi dajmy na to odpływ i twoja dingi jest już na suchym i trzeba ją przenosić do wody. jeśli jest odpływ, to z kiludziesięciu metrów  do przejścia po rafie robi sie,,, daleko. na dodatek właśnie zmieniła się pogoda i zamiast grzejącego słoneczka, masz zimny wiatr w plecy. Uff, jak dobrze wrócic na łódkę, wysuszyć się i ogrzać po takim wakacyjnym wypadzie. Ale zamiast tego trzeba zaraz zająć się przypływającymi nieustannie "goścmi" , którzy, wiedzeni pragnieniem wymiany bananów i papai na podkoszulki, haczyki , linki i co tam jeszcze , nie dają nam spokoju dosłownie. Wreszcie zapada wieczór, wizyty ustają, za to na przykład zrywa się wiatr i kołysani wzbierającymi falami , zamykamy wszystkie otwarte okienka i zejściówki, by chronić się przed nadchodzącym deszczem. Czy to są Waszym zdaniem wakacje??
W poszukiwaniu jakiegoś azylu odwiedzamy kilka kotwicowisk, na  Tagula,Giglia Island, Pana Numara, jedynie to statnie dało nam kilka dni odpoczynku i kontaktu z innymi żeglarzami / sic! oprócz jednego jachtu z Australii nie spotkaliśmy w ciągu miesiąca nikogo!/.
Nastepnie celujemy w kierunku wyspy Deboyne z zamiarem zatrzymania się w pół drogi , tal aby żeglowac tylko w dzień, na wyspie kamatal, króra według informacji z internetu jest istnym rajem dla żeglarzy, gdzie jest nawet jacht klub / w werscji oceanicznej oczywiście/ większy od kościoła!
No wiec próbujemy trzykrotnie znaleźć jakies miejsce do rzucenia kotwicy, przewodnik, który czytamy po wielokroć, nie określa go dokładnie, a stosowną mapę znajdujemy dopiero po kilku dniach, przez przypadek. tak więc nici z obiadu z tubylcami w jacht klubie, nie udało się rzucuć kotwicy, a to brak osłony od wiatru, a to za głęboko, a to znowu pełno wilekich kamorów, zwanych po francusku patatami.
Decydujemy sie na nocną żeglugę do Deboyne Island, gdzie udaje się nam w nocy nie zderzyc z wyspą i szczęsliwie zakowiczyć na kilu metrach wody.