środa, 22 lipca 2015

w poszukiwaniu raju

no, właśnie, nie warto martwić się na zapas -do polnocnych wysepek Bank & Torres w ogóle nie otarliśmy. Zniechęceni kiepską pogodą / deszczowo, ponuro a do tego zimna woda i niewygodne, kiwajace kotwicowiska/ postanowiliśmy skrócic nasz pobyt na vanuatu. Ostatnie ktowcowisko w uroczej zatoce niedaleko Luganville, gdzie się odprawiliśmy / trzeba było przejechać całe miasto z jedynego dostepnego kotwicowiska do wysokich urzędów gdzie załatwialiśmy formalności, na szczęście taksówki wszechoboecne i tanie/ wydało sie nam podejrzane - przypłynęliśmy wieczorem i zamiast cieszyć się spokojem, niepokojeni przez dwukrotne odwiedziny Melazynejczyków w ich kanoe, zachodzilismy w głowę o co mogło im chodzić, podpływali cichutko, kiedy wychodziliśmy sie przywitać nie nawiązywali zwykłej serdecznej rozmowy, wpatrywali się w nas wyczekująco i wreszcie, kiedy padło pytanie - drugs? - zrozumieliśmy o co im chodziło! Wydało się nam możliwe, że oczekiwali jakiegoś jachtu z wiadomym transportem i odplywali, rozczarowani, pozostawiając nas zaintrygowanych.
Nazajutrz odpłynęliśmy z wielkim apetytem na rybkę, ponieważ w przewodniku wyczytalismy, że zaledwie 15 mil na północny zachód, czyli prawie w naszym kierunku, znajduje się płycizna, ok. 10m, istny raj połowowy. Niestety te 15 mil trzeba było piłowac na silniku i kiedy wreszcie tam dotarliśmy, nasze dwie liny z haczykami od dawna w wodzie, nasze apetyty na rybkę trzeba było skonfrontować z faktem , że nic się na haczyki nie złapało,, ojojoj, co za ból! Ale tuż za ową płycizną, nareszcie! rybka! I to spora, barrakuda. Ogólnie łowienie na vanuatu to jedna wielka porażka, albo ryby nie znają się na sztuce łowienia, albo my, ta jedyna złowiona uratowała nasz honor, a wkrótce udane połowy w drodze na Luisiady udowodniły, że z równania haczyk w wodzie plus bogate w ryby wody oceanu zawsze , predzej czy poźniej wychodzi wynik w postaci smażonej rybki na talerzu.
A więc Luisiady! nasza nadzieja na wakacje z ciepłą wodą, słońcem, niebieskimi lagunami i bialutkim piaseczkiem,,,
Co tu dużo gadać, kolejne nieporozumienie. Plaże z piaseczkiem, owszem są, ale zwykle niedostępne naszą dingi z miękkim dnem z powodu oddzielającej je od głebokiej wody płytką rafą. jak chcesz się dostać na plażę to musisz ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać na piechotę, zostawiając dingi daleko od brzegu. potem przychodzi dajmy na to odpływ i twoja dingi jest już na suchym i trzeba ją przenosić do wody. jeśli jest odpływ, to z kiludziesięciu metrów  do przejścia po rafie robi sie,,, daleko. na dodatek właśnie zmieniła się pogoda i zamiast grzejącego słoneczka, masz zimny wiatr w plecy. Uff, jak dobrze wrócic na łódkę, wysuszyć się i ogrzać po takim wakacyjnym wypadzie. Ale zamiast tego trzeba zaraz zająć się przypływającymi nieustannie "goścmi" , którzy, wiedzeni pragnieniem wymiany bananów i papai na podkoszulki, haczyki , linki i co tam jeszcze , nie dają nam spokoju dosłownie. Wreszcie zapada wieczór, wizyty ustają, za to na przykład zrywa się wiatr i kołysani wzbierającymi falami , zamykamy wszystkie otwarte okienka i zejściówki, by chronić się przed nadchodzącym deszczem. Czy to są Waszym zdaniem wakacje??
W poszukiwaniu jakiegoś azylu odwiedzamy kilka kotwicowisk, na  Tagula,Giglia Island, Pana Numara, jedynie to statnie dało nam kilka dni odpoczynku i kontaktu z innymi żeglarzami / sic! oprócz jednego jachtu z Australii nie spotkaliśmy w ciągu miesiąca nikogo!/.
Nastepnie celujemy w kierunku wyspy Deboyne z zamiarem zatrzymania się w pół drogi , tal aby żeglowac tylko w dzień, na wyspie kamatal, króra według informacji z internetu jest istnym rajem dla żeglarzy, gdzie jest nawet jacht klub / w werscji oceanicznej oczywiście/ większy od kościoła!
No wiec próbujemy trzykrotnie znaleźć jakies miejsce do rzucenia kotwicy, przewodnik, który czytamy po wielokroć, nie określa go dokładnie, a stosowną mapę znajdujemy dopiero po kilku dniach, przez przypadek. tak więc nici z obiadu z tubylcami w jacht klubie, nie udało się rzucuć kotwicy, a to brak osłony od wiatru, a to za głęboko, a to znowu pełno wilekich kamorów, zwanych po francusku patatami.
Decydujemy sie na nocną żeglugę do Deboyne Island, gdzie udaje się nam w nocy nie zderzyc z wyspą i szczęsliwie zakowiczyć na kilu metrach wody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz