niedziela, 19 sierpnia 2018
sobota, 28 lipca 2018
ale fale!
od miesiaca juz na Tahiti, ale doipiero tydzien temu odkrylam swoje nowe wcielenie _ gdybyscie spotkali starsza pania z deska do bodyboardingu, maszerujaca wzdluz drogi na przystanek autobusowy w kierunku plazy, to wiedzcie, ze to ja wlasnie!!
Zabawa jest swietna, chociaz przewaznie to fale maja ubaw ze mnie.
To sie jednak zmieni i wkrotce postaram sie o jakies lepsze zdjecia, na razie tyle.
Zabawa jest swietna, chociaz przewaznie to fale maja ubaw ze mnie.
To sie jednak zmieni i wkrotce postaram sie o jakies lepsze zdjecia, na razie tyle.
piątek, 15 czerwca 2018
w góry bracie miły!
nasz drugi dzień na wyspie. meteo mówi , że może być deszcz, ale nam się wydaję, żę pogoda się poprawia, że będzie ładnie. Idziemy w góry, jest tu jedna wielka , wysoka na 437 m, Hiro. Wypytujemy, jak na nią iść. Żandarm młody, przystojny Francuz, źródło naszej wiedzy o wyspie ,mówi że od południa, że stromo , z poręczówką , ale pięknie. Wszyscy zagadnięci tubylcy wskazują na drogę od północy i szalę przechyla głos przedszkolanki, która podwozi nas swoim autem pod północną ścianę. góra wyrasta skaliście przed samym nosem i doprawdy nie wiem jak my tam się wdrapiemy, ale podobno nie jest trudno. Zaczyna się od niewielkiego gospodarstwa, gdzie pytamy o pozwolenie skorzystania z przejścia / proszę, proszę bardzo!/i potem zaraz ścieżka wspina się wśród buszu do góry. Gubimy ją akurat w chwili , gdy dogania nas trzyosobowa grupka: dwie młode kobiety i przewodnik, który też nie może odnaleźć ścieżynki. Ale wreszcie znajdujemy ślady i powoli / ja szczególnie powoli/ drapiemy się pod górę, bez żadnej widoczności, ale czujemy że wkrótce powinniśmy być na grani. Malutki kawałek skalnej wspinaczki i bardzo stromy trawiasty stok z wyraźną drużką wyprowadzają nas na grań, o Bogowie, co za widok! A to dopiero początek, widzimy zaledwie kawałek wyspy i otaczającą ją turkusową lagunę z wianuszkiem białych grzywaczy. Po dalszej godzinie przedzierania się przez trawska i krzaki i pokonaniu kilku wzgórków dochodzimy do głównego szczytu i tam o bogowie bogów ! widok dookoła wyspy 360 stopni na całą lagunę i ocean po wszystkie horyzonty zapiera dech i jest sowitą nagrodą za trudy wspinaczki. Przed samym szczytem mijamy się z turystkami, przewodnik cały w uśmiechach mówi do mnie: ale dzielna babcia się namaszerowała!, och ,aż mnie zatyka,ale śmieję się razem z nim, to pierwszy raz w życiu nazwano mnie babcią!! hahaha to jeszcze jedno słowo po polinezyjsku - mami / i papi dla równowagi to dziadziu/. Wypytujemy przewodnika o tę drugą południową drogę i on wykrzywia się , odradza, ale w końcu tłumaczy gdzie i jak iść. Z początku ścieżka wydaję się dużo szersza, jakby bardziej uczęszczana i też dostarcza wspaniałych widoków . Jednak wkrótce kończą się łagodności i zaczyna stromizna. Więc dachy domów i droga wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale wysokość to jakieś trzysta metrów! Więc na prawdę stromo, niemożliwie ślisko, bo po ziemi usłanej śliskimi korzeniami paproci. Czasami zamiast schodzić, podparta na kijkach / całe szczęście , że mam kijki!/ ślizgam się na butach, hamując rękami na trawskach. przewracam się trzy razy / Guy raz/ zanim docieramy do opisanej przez żandarma poręczówki. Poręczówka jest zrobiona z kabla telefonicznego, który opleciony jest co kilkanaście metrów o drzewa i ponieważ młoda panną będąc chodziłam po jaskiniach, bez trudu opuszczam się teraz całkiem szybko tak, że po pół godzinie jesteśmy już prawie na dole. I tu niespodzianka. Do drzewa przybita tabliczka z wykaligrafowanym, starannie napisem: oto zaczyna się teren prywatny i musisz zawrócić. W przeciwnym wypadku spotkasz się z groźnymi psami Cała droga jest prywatna i bez zezwolenia nie wolno tu chodzić.
Co takiego?? pytamy się nawzajem, zupełnie nie kapując, jak ktoś może nam radzić zawrócić, jak to pod tę górę, z której ledwo co zleźliśmy?? o nie, Guy bierze ode mnie jeden kijek, sięgamy po kamienie i tak uzbrojeni schodzimy w stronę zabudowań. Nie można po prostu zejść ze ścieżki i zrobić obejście, gęsty busz na to nie pozwala i bez maczety ani rusz, jedyne wyjście to ta zakazana ścieżka. Przy pierwszej szopie dostrzegam białego psa - jest uwiązany, no to nie jest źle, myślę sobie. Ale zaraz dociera do mnie jeszcze jedno szczekanie i po chwili Guy odgania się już od dużego ciemnego psa szczekającego zajadle. Guy nieruchomieje, ale pies nie wydaje się planować go zaatakować. Ja staram się jak najdalej ich obejść i dostać się do asfaltowej drogi, którą widać już przez zarośla. Guy i pies za mną. Uff! jestem wreszcie na betonowej drodze, nie wiem dlaczego dającą poczucie bezpieczeństwa, Ale pies wydaje się coraz przyjaźniejszy, Guy nawet go głaska, wreszcie odchodzi od nas wołany przez właściciela.
No, po takich emocjach, chcemy ochłonąć i usiąść na ławeczce, o cholewcia, na ławce deska z napisem, że jest prywatna i należy do pensjonatu z którego ten pies. Siadamy na kamieniach przy morzu. Myślimy co zrobić. Guy chce dzwonić na policję / no wiecie, nasz znajomy żandarm/, ja optuję za tym, by iść do tego pensjonatu i wyjaśnić właścicielowi jak ma wyglądać polinezyjska gościnność.Ponieważ nie znajdujemy numeru telefonu do żandarma, idziemy do pensjonatu. Dwa parterowy budyneczki tuż przy drodze, nieogrodzone, Jakaś kobieta spogląda na nas ciekawie, mówimy , ze my do właściciela. Wskazuje nam drogę. Przy ścieżce tabliczka: kliencie, to jest teren prywatny, wejście wzbronione, strzeżone przez groźne psy , w razie czego proszę dzwonić. W ogóle nie rozumiem sensu takiego napisu na terenie pensjonatu, ale już widzimy jakiś ludzi, facet dłubie coś przy silniku, kobiet z nożem zbliża się do nas z pytaniem kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy. Powoli tłumaczymy skąd i co nas spotkało. Facet mówi, że to jego góra, jego ścieżka, jego kabel i trasa jest dla jego gości i dla osób z przewodnikiem. Próbujemy naprostować jego punkt widzenia na swobody obywatelskie, ale chyba bezskutecznie. Za to skutecznie Guy naprawia mu zepsutą cześć silnika, dostajemy olbrzymiego ogórasa i greipfruta i błogosławieństwo na drogę .
Wydawało się że powrót do domu będzie łatwy, ale ledwo wybłagaliśmy podwózkę do domu. Deszcz złapał nas już w dinghy, W nocy lało i wiało jak diabli a my cieszyliśmy się z udanej górskiej wycieczki.
Co takiego?? pytamy się nawzajem, zupełnie nie kapując, jak ktoś może nam radzić zawrócić, jak to pod tę górę, z której ledwo co zleźliśmy?? o nie, Guy bierze ode mnie jeden kijek, sięgamy po kamienie i tak uzbrojeni schodzimy w stronę zabudowań. Nie można po prostu zejść ze ścieżki i zrobić obejście, gęsty busz na to nie pozwala i bez maczety ani rusz, jedyne wyjście to ta zakazana ścieżka. Przy pierwszej szopie dostrzegam białego psa - jest uwiązany, no to nie jest źle, myślę sobie. Ale zaraz dociera do mnie jeszcze jedno szczekanie i po chwili Guy odgania się już od dużego ciemnego psa szczekającego zajadle. Guy nieruchomieje, ale pies nie wydaje się planować go zaatakować. Ja staram się jak najdalej ich obejść i dostać się do asfaltowej drogi, którą widać już przez zarośla. Guy i pies za mną. Uff! jestem wreszcie na betonowej drodze, nie wiem dlaczego dającą poczucie bezpieczeństwa, Ale pies wydaje się coraz przyjaźniejszy, Guy nawet go głaska, wreszcie odchodzi od nas wołany przez właściciela.
No, po takich emocjach, chcemy ochłonąć i usiąść na ławeczce, o cholewcia, na ławce deska z napisem, że jest prywatna i należy do pensjonatu z którego ten pies. Siadamy na kamieniach przy morzu. Myślimy co zrobić. Guy chce dzwonić na policję / no wiecie, nasz znajomy żandarm/, ja optuję za tym, by iść do tego pensjonatu i wyjaśnić właścicielowi jak ma wyglądać polinezyjska gościnność.Ponieważ nie znajdujemy numeru telefonu do żandarma, idziemy do pensjonatu. Dwa parterowy budyneczki tuż przy drodze, nieogrodzone, Jakaś kobieta spogląda na nas ciekawie, mówimy , ze my do właściciela. Wskazuje nam drogę. Przy ścieżce tabliczka: kliencie, to jest teren prywatny, wejście wzbronione, strzeżone przez groźne psy , w razie czego proszę dzwonić. W ogóle nie rozumiem sensu takiego napisu na terenie pensjonatu, ale już widzimy jakiś ludzi, facet dłubie coś przy silniku, kobiet z nożem zbliża się do nas z pytaniem kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy. Powoli tłumaczymy skąd i co nas spotkało. Facet mówi, że to jego góra, jego ścieżka, jego kabel i trasa jest dla jego gości i dla osób z przewodnikiem. Próbujemy naprostować jego punkt widzenia na swobody obywatelskie, ale chyba bezskutecznie. Za to skutecznie Guy naprawia mu zepsutą cześć silnika, dostajemy olbrzymiego ogórasa i greipfruta i błogosławieństwo na drogę .
Wydawało się że powrót do domu będzie łatwy, ale ledwo wybłagaliśmy podwózkę do domu. Deszcz złapał nas już w dinghy, W nocy lało i wiało jak diabli a my cieszyliśmy się z udanej górskiej wycieczki.
czwartek, 14 czerwca 2018
urocza Raivavae
Stoimy w lagunie Rivavae, obok dwóch katamaranów które przypłynęly tu kilka dni przed nami z NZ i jednego mono z Wysp Towarzystwa / Tahiti/. Dowiadujemy się / Guy jest superszybki w zdobywaniu takich informacji, ledwie tylko zakowiczyliśmy, zaraz z marszu dmuchamy dinghy - czy łaty dobrze trzymają?- i rach- ciach silnik zamontowany i już prrrędziutko Guy jedzie do sąsiadów zasięgnąc języka/, a więc dowiadujemy się,że katamaranom się dostało, mieli dwa spotkania z niżami i wiatry powyżej 60 kn / no może tylko trochę powyżej, ale proszę ja was i gołe 60 to już dużo za dużo/. Gratulujemy sobie obranej strategiii unikania kłopotów, która chociaż męcząca psychicznie, bo nie płynie się gdzie się chce, tylko tam gdzie wiatry chcą, ale jednak jest dużo bezpieczniejszadla nas i dla jachtu.
A więc stoimy. krótki wypad na ląd i od razu dowiadujemy się, żę tutaj nie zaszalejemy. Automat bankowy / jeden/ nie akceptuje naszych kart a my nie mamy pieniędzy polinezyjskich. jednak pierwszy napotkany przy pirsie człowiek, Luis, zjawia się z owocową ofertą i nazajutrz mamy już grapefruity , papaje i owoce drzewa chlebowego oraz bliżej nam nie znane zielone, wielkości cytryny . Po te owoce Guy pojechał do kuzyna Luisa i wrócił bardzo zdegustowany warunkawi w jakich żyje ta rodzina - brudno, smrodno i niechlujnie. Nijak to się ma do naszych wyobrażeń o schludności Polinezyjczyków, ale inne kontakty z tubylcami zaświadczją o wyjątkowości tego zaniedbania. Spacerując po wyspie widzimy jednak kilka drewniano blaszanych chalupinek czasem jakiś dym z ogniska, tu i ówdzie świnka przywiązana za nogę do palika. Większośc domów jest jednak betonowa, niektóre bardzo ładne szczególnie piękne są ogrody kolorowe i bogate. Niewiele aktywności ludzkiej. Mieszka tu około 1000 osób w kilku wioskach, jest szpitalik z 4 łóżkami, pielęgniarka , straż pożarna,poczta, żandarmeria, merowstwo, kilka szkół i przedszkole, kilka sklepików typu mydłoi powidło, co najmniej cztery kościoły / największe budowle na wyspie/ i port gdzie co poniedziałek zawija statek z aprowizacją. Jest też lotnisko zbudowane na wodzie i połączone z lądem drogą dojazdową. Samoloty lądują tu trzy razy w tygodniu a bilet do Tahit kosztuje ponad trzysta euro. Czasami przywożą turystów na których czeka kilka malutkich pensjonatów. Jest też internet i telewizja i radio, w radiu słuchamy najświeższych informacji prosto z Francji i lokalnej muzyki przeplatanej z anonsami o zgonach i pogrzebach na całej Polinezji.Sa też audycje w języku polinezyjskim ale o czym?? trudno powiedzieć ,język jest do niczego niepodobny i po tylu latach znam zaledwie kilka najprostszych słów. Iorana to dzień dobry, maruru to dziękuję uru to owoc chlebowy, maa to jedzenie ; sami przyznacie, że to niewiele.No cóż nie wpada mi do ucha.
Jedynym pracodawcą jest państwo. W sklepie wisi taki napis: jeśli nasze ceny wydają ci się za wysokie, wystarczy iśc z wędką nad wodę, tam ryby są za darmo.I to prawda, niekoniecznie trzeba tu pracować, żeby mieć na kawałek chleba, a to rybka, a to owoce i warzywa z ogródka, a to jakiś grosik od krewnych ze stolicy, i jakoś da się żyć!
A więc stoimy. krótki wypad na ląd i od razu dowiadujemy się, żę tutaj nie zaszalejemy. Automat bankowy / jeden/ nie akceptuje naszych kart a my nie mamy pieniędzy polinezyjskich. jednak pierwszy napotkany przy pirsie człowiek, Luis, zjawia się z owocową ofertą i nazajutrz mamy już grapefruity , papaje i owoce drzewa chlebowego oraz bliżej nam nie znane zielone, wielkości cytryny . Po te owoce Guy pojechał do kuzyna Luisa i wrócił bardzo zdegustowany warunkawi w jakich żyje ta rodzina - brudno, smrodno i niechlujnie. Nijak to się ma do naszych wyobrażeń o schludności Polinezyjczyków, ale inne kontakty z tubylcami zaświadczją o wyjątkowości tego zaniedbania. Spacerując po wyspie widzimy jednak kilka drewniano blaszanych chalupinek czasem jakiś dym z ogniska, tu i ówdzie świnka przywiązana za nogę do palika. Większośc domów jest jednak betonowa, niektóre bardzo ładne szczególnie piękne są ogrody kolorowe i bogate. Niewiele aktywności ludzkiej. Mieszka tu około 1000 osób w kilku wioskach, jest szpitalik z 4 łóżkami, pielęgniarka , straż pożarna,poczta, żandarmeria, merowstwo, kilka szkół i przedszkole, kilka sklepików typu mydłoi powidło, co najmniej cztery kościoły / największe budowle na wyspie/ i port gdzie co poniedziałek zawija statek z aprowizacją. Jest też lotnisko zbudowane na wodzie i połączone z lądem drogą dojazdową. Samoloty lądują tu trzy razy w tygodniu a bilet do Tahit kosztuje ponad trzysta euro. Czasami przywożą turystów na których czeka kilka malutkich pensjonatów. Jest też internet i telewizja i radio, w radiu słuchamy najświeższych informacji prosto z Francji i lokalnej muzyki przeplatanej z anonsami o zgonach i pogrzebach na całej Polinezji.Sa też audycje w języku polinezyjskim ale o czym?? trudno powiedzieć ,język jest do niczego niepodobny i po tylu latach znam zaledwie kilka najprostszych słów. Iorana to dzień dobry, maruru to dziękuję uru to owoc chlebowy, maa to jedzenie ; sami przyznacie, że to niewiele.No cóż nie wpada mi do ucha.
Jedynym pracodawcą jest państwo. W sklepie wisi taki napis: jeśli nasze ceny wydają ci się za wysokie, wystarczy iśc z wędką nad wodę, tam ryby są za darmo.I to prawda, niekoniecznie trzeba tu pracować, żeby mieć na kawałek chleba, a to rybka, a to owoce i warzywa z ogródka, a to jakiś grosik od krewnych ze stolicy, i jakoś da się żyć!
Subskrybuj:
Posty (Atom)