piątek, 15 czerwca 2018

w góry bracie miły!

nasz drugi dzień na wyspie. meteo mówi , że może być deszcz, ale nam się wydaję, żę pogoda się poprawia, że będzie ładnie. Idziemy w góry, jest tu jedna wielka , wysoka na 437 m, Hiro. Wypytujemy, jak na nią iść. Żandarm  młody, przystojny Francuz, źródło naszej wiedzy o wyspie ,mówi że od południa, że stromo , z poręczówką , ale pięknie. Wszyscy zagadnięci tubylcy wskazują na drogę od północy i szalę przechyla głos przedszkolanki, która podwozi nas swoim autem pod północną ścianę. góra wyrasta skaliście przed samym nosem i doprawdy nie wiem jak my tam się wdrapiemy, ale podobno nie jest trudno. Zaczyna się od niewielkiego gospodarstwa, gdzie pytamy o pozwolenie skorzystania z przejścia / proszę, proszę bardzo!/i potem zaraz ścieżka wspina się wśród buszu do góry. Gubimy ją akurat w chwili , gdy dogania nas trzyosobowa grupka: dwie młode kobiety i przewodnik, który też nie może odnaleźć ścieżynki. Ale wreszcie znajdujemy ślady i powoli / ja szczególnie powoli/ drapiemy się pod górę, bez żadnej widoczności, ale czujemy że wkrótce powinniśmy być na grani. Malutki kawałek skalnej wspinaczki i bardzo stromy trawiasty stok z wyraźną drużką wyprowadzają nas na grań, o Bogowie, co za widok! A to dopiero początek, widzimy zaledwie kawałek wyspy i otaczającą ją turkusową lagunę z wianuszkiem białych grzywaczy. Po dalszej godzinie przedzierania się przez trawska i krzaki i pokonaniu kilku wzgórków dochodzimy do głównego szczytu i tam o bogowie bogów ! widok dookoła wyspy 360 stopni  na całą lagunę i ocean po wszystkie horyzonty zapiera dech i jest sowitą nagrodą za trudy wspinaczki.  Przed samym szczytem mijamy się z turystkami, przewodnik cały w uśmiechach mówi do mnie: ale dzielna babcia się namaszerowała!, och ,aż mnie zatyka,ale śmieję się  razem z nim, to pierwszy raz w życiu nazwano mnie babcią!! hahaha to jeszcze jedno słowo po polinezyjsku - mami / i papi dla równowagi to dziadziu/. Wypytujemy przewodnika o tę drugą południową drogę i on wykrzywia się , odradza, ale w końcu tłumaczy gdzie i jak iść.  Z początku ścieżka wydaję się dużo szersza, jakby bardziej uczęszczana i też dostarcza wspaniałych widoków . Jednak wkrótce kończą się łagodności i zaczyna stromizna. Więc  dachy domów i droga  wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale wysokość to jakieś trzysta metrów! Więc na prawdę stromo, niemożliwie ślisko, bo po ziemi usłanej śliskimi korzeniami paproci. Czasami zamiast schodzić, podparta na kijkach / całe szczęście , że mam kijki!/ ślizgam się na butach, hamując rękami na trawskach. przewracam się trzy razy / Guy raz/ zanim docieramy do opisanej przez żandarma poręczówki. Poręczówka jest zrobiona z kabla telefonicznego, który opleciony jest co kilkanaście metrów o drzewa i ponieważ młoda panną będąc chodziłam po jaskiniach, bez trudu opuszczam się teraz całkiem szybko tak, że po pół godzinie jesteśmy już prawie na dole. I tu niespodzianka. Do drzewa przybita tabliczka z wykaligrafowanym, starannie napisem: oto zaczyna się teren prywatny i musisz zawrócić. W przeciwnym wypadku spotkasz się z groźnymi psami Cała droga jest prywatna i bez zezwolenia nie wolno  tu chodzić.
 Co takiego?? pytamy się nawzajem, zupełnie nie kapując, jak ktoś może nam radzić zawrócić, jak to pod tę górę, z której ledwo co zleźliśmy?? o nie, Guy bierze ode mnie jeden kijek, sięgamy po kamienie i tak uzbrojeni schodzimy w stronę zabudowań. Nie można  po prostu zejść ze ścieżki i zrobić obejście, gęsty busz na to nie pozwala i bez maczety ani rusz, jedyne wyjście to ta zakazana ścieżka. Przy pierwszej szopie dostrzegam białego psa - jest uwiązany, no to nie jest źle, myślę sobie. Ale zaraz dociera do mnie jeszcze jedno szczekanie i po chwili Guy odgania się już od dużego ciemnego psa szczekającego zajadle. Guy nieruchomieje, ale pies nie wydaje się planować go zaatakować. Ja staram się jak najdalej ich obejść i dostać się do  asfaltowej drogi, którą widać już przez zarośla. Guy i pies za mną. Uff! jestem wreszcie na betonowej drodze, nie wiem dlaczego dającą poczucie bezpieczeństwa, Ale pies wydaje się coraz przyjaźniejszy, Guy nawet go głaska, wreszcie odchodzi od nas wołany przez właściciela.
No, po takich emocjach, chcemy ochłonąć i usiąść na ławeczce, o cholewcia, na ławce deska z napisem, że jest prywatna i należy do pensjonatu z którego ten pies. Siadamy na kamieniach przy morzu. Myślimy  co zrobić. Guy chce dzwonić na policję / no wiecie, nasz znajomy żandarm/, ja optuję za tym, by iść do tego pensjonatu i wyjaśnić właścicielowi jak ma wyglądać polinezyjska gościnność.Ponieważ nie znajdujemy numeru telefonu do żandarma, idziemy do pensjonatu. Dwa parterowy budyneczki tuż przy drodze, nieogrodzone, Jakaś kobieta spogląda na nas ciekawie, mówimy , ze my do właściciela. Wskazuje nam drogę. Przy ścieżce tabliczka: kliencie, to jest teren prywatny, wejście wzbronione, strzeżone przez groźne psy  , w razie czego proszę dzwonić. W ogóle nie rozumiem sensu  takiego napisu na terenie pensjonatu, ale już widzimy jakiś ludzi, facet dłubie coś przy silniku, kobiet z nożem zbliża się do nas z pytaniem kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy. Powoli tłumaczymy skąd i co nas spotkało. Facet mówi, że to jego góra, jego ścieżka, jego kabel i trasa jest dla jego gości i dla osób z przewodnikiem. Próbujemy naprostować jego punkt widzenia  na swobody obywatelskie, ale  chyba bezskutecznie. Za to skutecznie Guy naprawia mu zepsutą cześć silnika, dostajemy olbrzymiego ogórasa i greipfruta i błogosławieństwo na drogę .
Wydawało się że powrót do domu będzie łatwy, ale ledwo wybłagaliśmy podwózkę do domu. Deszcz złapał nas już w dinghy, W nocy lało i wiało jak diabli a my cieszyliśmy się z udanej  górskiej wycieczki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz