Stoimy w lagunie Rivavae, obok dwóch katamaranów które przypłynęly tu kilka dni przed nami z NZ i jednego mono z Wysp Towarzystwa / Tahiti/. Dowiadujemy się / Guy jest superszybki w zdobywaniu takich informacji, ledwie tylko zakowiczyliśmy, zaraz z marszu dmuchamy dinghy - czy łaty dobrze trzymają?- i rach- ciach silnik zamontowany i już prrrędziutko Guy jedzie do sąsiadów zasięgnąc języka/, a więc dowiadujemy się,że katamaranom się dostało, mieli dwa spotkania z niżami i wiatry powyżej 60 kn / no może tylko trochę powyżej, ale proszę ja was i gołe 60 to już dużo za dużo/. Gratulujemy sobie obranej strategiii unikania kłopotów, która chociaż męcząca psychicznie, bo nie płynie się gdzie się chce, tylko tam gdzie wiatry chcą, ale jednak jest dużo bezpieczniejszadla nas i dla jachtu.
A więc stoimy. krótki wypad na ląd i od razu dowiadujemy się, żę tutaj nie zaszalejemy. Automat bankowy / jeden/ nie akceptuje naszych kart a my nie mamy pieniędzy polinezyjskich. jednak pierwszy napotkany przy pirsie człowiek, Luis, zjawia się z owocową ofertą i nazajutrz mamy już grapefruity , papaje i owoce drzewa chlebowego oraz bliżej nam nie znane zielone, wielkości cytryny . Po te owoce Guy pojechał do kuzyna Luisa i wrócił bardzo zdegustowany warunkawi w jakich żyje ta rodzina - brudno, smrodno i niechlujnie. Nijak to się ma do naszych wyobrażeń o schludności Polinezyjczyków, ale inne kontakty z tubylcami zaświadczją o wyjątkowości tego zaniedbania. Spacerując po wyspie widzimy jednak kilka drewniano blaszanych chalupinek czasem jakiś dym z ogniska, tu i ówdzie świnka przywiązana za nogę do palika. Większośc domów jest jednak betonowa, niektóre bardzo ładne szczególnie piękne są ogrody kolorowe i bogate. Niewiele aktywności ludzkiej. Mieszka tu około 1000 osób w kilku wioskach, jest szpitalik z 4 łóżkami, pielęgniarka , straż pożarna,poczta, żandarmeria, merowstwo, kilka szkół i przedszkole, kilka sklepików typu mydłoi powidło, co najmniej cztery kościoły / największe budowle na wyspie/ i port gdzie co poniedziałek zawija statek z aprowizacją. Jest też lotnisko zbudowane na wodzie i połączone z lądem drogą dojazdową. Samoloty lądują tu trzy razy w tygodniu a bilet do Tahit kosztuje ponad trzysta euro. Czasami przywożą turystów na których czeka kilka malutkich pensjonatów. Jest też internet i telewizja i radio, w radiu słuchamy najświeższych informacji prosto z Francji i lokalnej muzyki przeplatanej z anonsami o zgonach i pogrzebach na całej Polinezji.Sa też audycje w języku polinezyjskim ale o czym?? trudno powiedzieć ,język jest do niczego niepodobny i po tylu latach znam zaledwie kilka najprostszych słów. Iorana to dzień dobry, maruru to dziękuję uru to owoc chlebowy, maa to jedzenie ; sami przyznacie, że to niewiele.No cóż nie wpada mi do ucha.
Jedynym pracodawcą jest państwo. W sklepie wisi taki napis: jeśli nasze ceny wydają ci się za wysokie, wystarczy iśc z wędką nad wodę, tam ryby są za darmo.I to prawda, niekoniecznie trzeba tu pracować, żeby mieć na kawałek chleba, a to rybka, a to owoce i warzywa z ogródka, a to jakiś grosik od krewnych ze stolicy, i jakoś da się żyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz