niedziela, 31 maja 2015

Minął już prawie miesiąc odkąd opuściliśmy Nową zelandię, rozgrzewani nadzieją znalezienia ciepłych krajów!
We mgle zapomnienia są już te dni, kiedy z kołyszacego się pokładu przyglądalismy sie wyspom Nowej Kaledonii.Tak, własnie , tej Nowej kaledonii, do której wcale nie chcieliśmy, albo przynajmniej ja nie chciałam płynąć!
I tak oto wkrótce minie tydzień odkąd burty naszego jachtu opływają wody morza Koralowego przy wyspach Vanuatu!
A ciepłe kraje? No cóż, na pewno są, ale gdzieś indziej,,,

Dla tych, którzy ciekawi są dalszych szczegołów oto opowieść,,,

Kiedy wypływa się w dlugi rejs, taki jak na przykład z Nowej żelandii na Vanuatu, 900 mil morskich, tylko w przybliżeniu można określić, jak dlugo będzie trwał. My załozyliśmy, że przy bardzo słabych wiatrach przez pierwsze kilka dni i oczekiwanych poźniej  passatach zabierze nam to dobre dziesięć dni. jakie to wspaniałe uczucie, wyobrazac sobie, że za jedyne, jedyne dziesięć dni ciepłe, tropikalne powietrze, ciepła woda, lazurowe wybrzeże ,, ach,, nareszcie będę mogła pływac od rana do wieczora, może upoluję jakąś rybkę,,, mmm.
Cień zwątpienia zacząl powoli się zagęstniać, kiedy trzeciego, czwartego i kolejnego dnia bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegoś wiatru, a kiedy nastepnego dnia pojawił się wiatr był to wiatr prosto w nos. Tak więc po długich dniach kołysania się na boki przy flautujących żaglach nastały dni tępej żeglugi maksymalnie pod wiatr z mizerną prędkością trzech węzów i każdego dnia dodawaiśmy do tych dziesięciu dni ,,jeszcze jeden,, jeszcze jeden ,,
No, nawet niedoświadczeni żeglarze wiedzą, że jak się wypływa, to sprawdza się prognozę pogody no, tę dają tutaj na siedem dni i wiedzieliśmy, że początkowo nie będzie wiele wiatru, ale ponieważ ja już dłuzej nie mogłam wytrzymać w tej zimnicy, bo w Nowej zelandii właśnie zaczęła się zima, jeszcze zimniejsza od lata i tego było dla moich kości za wiele i ponieważ bylismy prawie pewni , że dalej na półocy spotkamy dobre passaty, więc pod moim naciskiem , wypłyneliśmy,, i tak oto po dwóch tygodniach mozolenia, byliśmy wciąz daleko od lądu.

I własnie wtedy w głowie mojego kapitana zaświtała szatańska myśl, żeby w ramach odpoczynku a także w celu sprawdzenia co to tak dzwoni w rolerze foka, zrobić stopover na,, Nowej Kaledonii!!! Z braku sił, nie protestowałam, tym bardziej, że Guy uwodził mnie myślą o morskiej kąpieli,, w ciepłej wodzie,,,
No, dopływamy do Ille de Pins, piękne iglaki są, rzeczywiście, woda ma kolor lazuru,, wszystko pieknie, tylko, że zimno!
Guy odważa się na kąpiel, ja nie, spoza bulajów spoglądam na cudny krajobraz, ze smutkiem, bo konsumpcja przy tych temperaturach nie wchodzi w moim przypadku w rachubę.
Mijają kolejne dni w oczekiwaniu na bezwietrzną pogode, żeby Guy mógł wleźć na maszt i sprawdzić stan olinowania foka. kiwa i kiwa, wieje  i wieje, mnie ogarnia blada rozpacz, bo dziesięc dni dawno minęło a tropików jak nie było tak nie ma.
Decydujemy sie na zmiane miejsca, kolejne mile, niestety w odwrotnym niż należałoby kierunku, ale za to nieco na północ i bliżej lądu, może będzie cieplej?
Nie, nie jest cieplej, ale spokojna woda w zatoce pozwala wreszcie na sprawdzenie stanu olinowania, Guy włazi na maszt i wszystko wydaje sie być w porządku. No cóż moglibyśmy  już być na Vanuatu,,
Sprawdzamy meteo, jest wiatr ale prawie z kierunku w którym mamy płynąć, bedzie cieżko, ale to tylko 100 mil, damy radę? Damy!
Z piekną wietrzna pogodą ruszamy w ten ostatni etap ucieczki od zimna. Kolejny postój to Wyspa Anatom najbardziej poludniowa w archipelagu Vanuatu. mamy specjalne pozwolenie na zrobienie clerance tam właśnie. najpierw jednak trzeba opuścić atol Nowej Kaledonii przez najbliższy passage, Havanah. Wiemy, że  elektroniczna mapa, z której korzystamy jest nieco
przesunieta na zachód od rzeczywistości, jakies pół mili. Obliczmy,  jak ominąć płyciznę w pasażu, na mapie to 6,5 metra, trochę nam to nie wychodzi i wkrótce przed nami kipiąca woda, ja sugeruje ucieczkę w bok, Guy mówi, ze damy radę. Steruję ręcznie. Wkrótce naszą małą łodeczkę otaczają wielkiie , załamujące sie fale, silnik na obotach,   korzystny wiatr i korzystny kierunek prądu pozwalają na utrzymanie dobrej prędkości 6 węzłów , i tak oto przez kwadrans przedzieramy się przez  góry i doliny z duszą na ramieniu obserwując głębokościomierz, który myli bąble powietrza z dnem morskim o wskazuje 3, 2 i 1 m głębokości! Jaka ulga, gdy ten kocioł mamy już za sobą , ale muszę przyznać jednoczesnie, fantastyczna frajda!
No a potem to już tylko orka i orka. Pod wiatr, pod prąd zamiast półtora dnia, płyniemy trzy dni.Wreszcie ląd na horyzoncie! Anatom, wyspa wulkaniczna, widoczna z daleka, ach jak to przyjemnie będzie nareszcie sie ,, umyć!
W olbrzymiej zatoce jesteśmy tylko my. Znajdujemy piękne kotwicowisko w płytkiej dwu i pólmetrowej wodzie, ma kolor właściwy,czyli niebieski, ale jest,, no nie zimna, ale też nie ciepła! O bogowie! kiedy wreszcie będę mogła wejśc do wody bez ubrania i bez dreszczy!
Ale kąpiemy się jednak, pływam zaciskając zęby, obiecując sobie, że jeszcze tylko kilka stopni dalej na pólnoc i NA PEWNO bedzie ciepło.
Nastepna wyspa, na której chcemy się zatrzymać, to Tanna, jest tu czynny wulkan, którego łunę mocno świecącą, podziwiamy podczas nocnej żeglugi. Mamy zamiar go odwiedzić i płynąć dalej do Port Villa , stolicy vanuatu.
No właśnie, jakoś trudno nam ten zamiar urzeczywistnić; oto zaczął się czwarty dzień naszego postoju w zatoce Port Resolution  ciągle nam coś stoi na przeszkodzie w spotkaniu z wulkanem, a to kombunujemy troche taniej / nie wychodzi/, a to nie mamy wystarczającej ilości gotówki, a to trzeba zrobić pranie / ha, robimy to pranie w gotującej się wodzie o temp 200 stopni, która wypływa tu  z okolicznych skał , tochę się parząc przy okazjii/, a kiedy wreszcie jesteśmy umówieni na wynajęcie samochodu razem z parą amerykanów, którzy dopiero co  przypłynęli, i kiedy już płyniemy naszą dingi na lad, okazuje się ,ze  francuski jacht, który własnie przypłynąl ma ewidentnie  jakieś problemy, bo zakotwiczył przy samych skałach na wejściu do zatoki, co robi się tylko wtedy kiedy ma się kłopoty. Zamiast na wulkaniczną wyprawę, wracamy na łódke, uruchamiamy motor i pedzimy na pomoc. Francuski jacht płynący z Nowej kaledonii ma linę, szot foka, owiniętą wokól  śruby, jego kapitan własnie nurkuje, żeby ją odplątać, akceptuje naszą pomoc. Chcemy ich pociągnąc na linie wgłąb zatoki żeby mogli zakotwiczyć bezpiecznie. Sytuacja jest trudna, skały, wiatr i duży rozkołys. Robimy podejście od zawietrznej, Guy rzuca linę, nie łapią jestesmy zdecydowanie za blisko,, oj, ledwo przeszliśmy koło ich olinowania z naszymi panelami słonecznymi, które wystają daleko poza rfufę.
Robimy drugie podejście, tym razem oni łapią koniec liny z ich dinghi i mocują go na dziobie, ale trwa to za dlugo, my jesteśmy już na pozycji pod dużym kątem do ich jachtu, z której nie da sie ich pociągąc. Znosi nas na skaly, oni odczepiają łączaca nas linę. Więc trzecie podejście, tym razem ze zgrozą patrzę jak ich łańcuch kotwiczny  przybliża się do naszej burty,, ojoj,, goraco, dajemy za wygraną, oni będa jeszcze raz nurkować ,zeby wyzwolić się od liny na propelerze. W końcu im się udaje.
My wracamy na nasze miejsce kotwiczenia i przy cudownie smakującym Cointreau długo dyskutujemy cały ten przypadek.Oczywiście znajdujemy, na papierze, lepsze rozwiązania,, hahhaha, papier jest cierpliwy,,,
A więc dzisiaj, piękna pogoda /wczoraj lało/ i chyba wulkan się nam nie wymnknie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz