wakacje
tak jak oczekiwaliśmy, żegluga na południe okazała się być bardzo relaksowa ; nie stresowaliśmy się w ogóle brakiem wiatru i żeglowalismy sobie wolniutko, wolniutko. Złapalismy jedną rybe, barrakudę o dobrym, białym mięsku. Co noc bezchmurne niebo, nawet okien nie zamykalismy na noc / jak nazywają się okna na żaglówce?/.
Po prawie tygodniu dotarliśmy na pierwszą z trzech wenezuelskich wysp, które odwiedzimy. Blanquilla - wyspa osłów i kaktusów. Pierwszy kontakt z wenezuelczykami / coast guard/ okazuje się bardzo sympatyczny, dochodzi nawet do wymiany dóbr - oni nam rybę, my im piwo/. straż graniczna stacjonująca na Blanquillii w porządnych budynkach otoczonych palmami to jedyna ludność na wyspie, nie licząc kilku rybaków czasami nocujących w bidnych drewnianych baraczkach. Cała ta okrągła wyspa, z kilkoma zatoczkami porośnięta jest buszem i kaktusami, z którymi później zawieramy bardzo bliską znajomość. Brak wody zapewne uniemożliwił jej zasiedlenie, przyjęły się tylko osły, jedyni mieszkańcy wyspy, nie licząc jaszczurek i ptaków.
Kowiczymy w zatoczce na zachodnim brzegu, taka zatoczka z marzeń każdego, nie tylko żeglarza. Ma kształt litery u; boki to skaliste urwiska, łuk to plaża z bialutkim, miękkim piaskiem. Woda turkusowa, pełna ryb rozmaitych kształtach i kolorach.
Otwarte morze w kierunku zachodnim co wieczór połyka zachodzące słońce, co obserwujemy ze szklaneczką trunku w ręku. No, powiedzcie sami, czy nie tak właśnie powinny wyglądać wakacje? na dodatek jesteśmy tu zupełnie, zupełnie sami. Dwukrotnie odwiedzają nas rybacy. Dostajemy dwie olbrzymie langusty i rybę. Ryba na obiad, langusty na kolację. Ale nie wyszło nam to na dobre, oboje jestśmy chorzy i podejrzewamy langusty , może za długo czekały w wiadrze na ugotowanie, a może były za duże,,Na drugi dzień nawet myśleć o rybach nie możemy / jak na ironię tu właśnie udaje się nam ustrzelić pierwsze ryby z kuszą.Nasza kusza jest do kitu i trzeba doprawdy prawie dotknąć ryby, żeby ją upolowąć/.Robimy też wycieczkę na ląd. Zaopatrzeni w kilka litrów wody, wysokie buty długie spodnie, maczetę i kijki do maszerowania lądujemy na plaży. Bez trudu znajdujemy scieżkę, ha ,wiele ścieżek wydeptanych przez osły i staramy się iśc wzdłuż wybrzeża, w kierunku długich piaszczystych plaż. Kaktusy niestety nie są w okresie owocowania i nici z konfitury z opuncji, za to kolce, owszem są podstępne i raz po raz unieruchomiają nas na chwilę, zmuszając do ostrożnego oczyszczania butów i odkrytych partii nóg z długich cienkich kolców, zakończonych haczykiem, który to haczyk właśnie włazi pod skórę albo wbija się w podeszwy. Jeden kolec tak wbija się Guy'owi w mały palec,że zabiera nam pół godziny jego wyciągniecie.Zmęczeni prażącym słońcem, z przyjemnością zanurzamy się w morzu przy pieknej plaży, gdzie przy opuszczonym baraczku rybaków znajdujemy owocującą papaję i do pleceka trafiaja trzy sztuki tych cudownych owoców. Od czasu do czasu na widoku pojawia się osioł, tak jak i my zdziwiony spotkaniem, jeden osioł to musiał byc naprawdę osioł - cały w kaktusach, nie pozwolił jednak ,by mu je pozdejmowac, uciekł, biedaczek. Droga powrotna się dłluży i oboje jesteśmy uradowani widokiem masztów naszego domku na wodzie.Tak, prawdziwe wakacje!
No, niestety, czwartej nocy Guy budzi mnie zaniepokojony zmieniającym się kierunkiem wiatru i rosnącym hałasem fal uderzająceych o brzegi naszej zatoczki. Jego zdaniem trzeba się wynosić, bo jak morze urośnie, z falami od zachodu lub połnocnego zachodu, to może być ciężko wydostać się z naszej zatoczki, która zmieni się w pułapkę. Cały ten strach to z powodu dużej depresji, która właśnie zmienia nazwę na cyklon Matthiew i zbliża się nieoczekiwanie w naszym kierunku. Rada nie rada, zgadzam się z moim kapitanem i podnosimy kotwicę. Przyjmujemy kierunek na wyspy Avez, ale po 24 godzinach decydujemy się na zjazd na południe - cyklon który jest niedaleko napędza nam stracha. I dobrze, zamiast na Avez, lądujemy na Tortugas i chwilę przed zmierzchem i burzą rzucamy kotwicę pomiędzy rybackimi barkami przy Tortugillas. Ta burza, która objęla również Avez, jako element nieco odleglejszego cyklonu nie była grożna - wiatr około 30 wezłów, ale za to jakie widowisko! Do czwartej nad ranem niebo wybłyszczało się błyskawicami o częstotliwości migających światełek na dyskotece, tyle że owiele jaśniejszych, wręcz porażających. Dobrze, że zmęczeni przespaliśmy większośc spektaklu, upewniając się od czasu do czasu, że nic nam nie zagraża.
A pogodnym rankiem zmieniamy miejsce na znaną Guy'owi z poprzedniego pobytu zatokę na Tortugas koło lotniska i stacji coast guard. Tortugas - wyspa komarów. Bo po tej burzy, na lądzie powstało pełno kałużysk i stawów - raj dla komarów. Myślelismy , że trzymać się będą tylko lądu ale w nocy okazało się że na łodce jest ich też pełno! Po upiornej nocy / komary są gorsze od upiorów!/robię inspekcję na łódce i znajduję o zgrozo dwa siedliska wody i wilgoci już pięknie przez komary zasiedlone!! Wojna! oczywiście zaopatrzeni w odpowiednie środki wojnę z komarami wygrywamy, ale Tortugas już na zawsze pozostanie w pamięci jako miejsce komarne / lub koszmarne/.
Zawieramy znajomośc z Wenezuelczykami, którzy na swoim luksusowym jachcie motorowym przypłyneli z Porto la Cruz na weekend . Opowiadają o trudnościach w ich kraju, przypominając mi lata postsolidarnościowe w Polsce i kryzys ekonomiczny po wymieceniu komuny.
Weneuzela ma złoża ropy naftowej, ale nikt jej od nich nie kupuje, więc jej cena jest bardzo niska, tak niska, że za czterdzieści litrów które dostajemy , nie płacimy nic, bo byłoby to ,, ułamki centa zaledwie!
Z pełymi kanistrami i bakiem ruszamy na Avez. Łatwa , przyjemna żegluga z wiatrem i lądujemy wśród białych piasków , turkusowej wody w bezludnym rajskim zakątku.Na wyspach Avez mieszkają ptaki olbrzymie ilości wielkich ptaków o pelikanowych diobach, których małe mają białe upierzenie i malutkie dziobki. Udaje się je obserwować z bliska, w ogóle się nas nie boją i dopiero gdy Guy prawie zahacza nogą o gniazdo, wysiadujący jaja rodzic ostentacyjnie zrywa sie leniwie do krótkiego lotu, by zaraz po naszym przejsciu, powrócic do swojej rodzicielskiej roboty. Ptaków są setki, setki chodz.imy wśród nich.Dziwne, że zapach nie jest za bardzo nieznośny, prawie nie przeszkada w zwiedzaniu wysp.
Polujemy na ryby z kuszą. Guy ustrzelił jedną, zabrało to jednak tyle czasu, żę zapadł zmierzch i nie starczyło dnia na złapanie drugiej. Kolacja z jednej małej rybki to a mało, trzeba podeprzeć się konserwowanym tuńczykiem.
Udało mi się rozpocząc kolejny projekt - robię, razem z Guy oczywiście stół w kokpicie. On wycina w drzewie, wierci i wkręca ja szlifuje i maluję tak oto jeden element stołu już gotowy. Niestety, łapiemy gumę. to znaczy mamy awarię. Po raz kolejny tuba z membraną naszego wielkiego desaliniatora zaczyna cieknąc, nasa poprzednia naprawa okaała się niedobra, musimy czym prędzej płynąc na Curacao, tu sa wielkie sklepy żeglarskie, w razie potrzeby znajdziemy potrzebne części zamienne. Tu jest także regulator do naszego windgeneratora tak długo poszukiwany po wszystkich innych łatwo dostęnych wyspach karaibów. Tylko tu, na samym krańcu Karaibów nareszcie nas problem z wingeneratorem zostanie rowiązany!
Koniec wakacji, koniec bezludnych wysp, wracamy do cywilizacji.
Po 24 godzinach wpływamy do zatoki Spanish Water. o dziwo ten kanał raczej nie jest balizowany, nie są oznaczone płycizny i nie przykładając się wystarczająco do stertowania, ładuję nas na zbyt płytką wodę, ojoj dotykamy kilem dna i wstyd i hańba dla mnie!
Nic się nie dzieje, zaraz schodzimy z płycizny ,ale już nie lubię Spanish Water, żeby myślę sobie , cholewcia, dla tylu żeglarzy, którzy tu przypływają, nie chciało się tym potomkom Holendrów i niewolników Holendrów postawic kilku patyków ostrzegawczych! Na drugi dzień skołowane procedury check in / wizyta autobusem w stolicy kilometry na piechotę i dłużące się procedury , formularze do wypełnienia/ do reszty zniechęcają mnie do wyspy. Mnóstwo turystów, hoteli, restauracji , sklepów ,samochodów. Jaka szkoda, że nie da się bez tego bejśc. Robimy zakupy, naprawiamy co trzeba i spadamy, mam nadzieję wkrótce!!
Droga przed nami do łatwych nie należy - pod wiatr, pod prąd, jakieś 600 mil w linii prostej, może trzeba będzie robić 1000 żeby wrócić na Martynikę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz