Wszystkim czytelnikom pięknie dziekuję za czas poświęcony na czytanie mojego bloga, życzę udanych świąt i najlepszego Nowego Roku.
Dzisiaj opuszczamy marinę w Durbanie i płyniemy najdalej jak się da na południe. Zapewne Nowy Rok powitamy na wodzie, a więc do ,, siego roku!
czwartek, 24 grudnia 2015
niedziela, 20 grudnia 2015
afryka nie dzika
a więc jesteśmy w Afryce, dokładnie w Południowej.
Zabrało nam 17 dni, aby tu bezpiecznie dotrzeć, więc nie możemy chwalić się jakimś rekordem szybkości, chociaż ostatnie mile
pokonywaliśmy z zawrotną prędkościa w okolicach 8 wezłów i powyżej a maksymalną prędkość odnotowaliśmy na instrumwentach aż
9,10 wezła!!! Jednak kilka dni bez wiatru zaważyło na średniej i ta jest w granicach 4 węzłów.
Większość naszych dotychczasowych długich pasaży jest raczej monotonna, by nie powiedzieć nudna, ten jednak był trochę nerwowy. Zazwyczaj pogodę sprawdzamy co dwa dni, czasem codziennie; tym razem sprawdzalismy co kilka godzin czasami a także posiłkowalismy się informacjami od dwóch różnych żeglarzy przebywajacych na lądzie z dostepem do internetu. Tę masę informacji trzeba było przetworzyć na konkretne decyzje - gdzie to jest jakim kursem płynąc i z jaką prędkością. Dzięki nim też po dwóch trzecich drogi , to jest po 1200 milach zmienilismy cel, z połozonego na południu Port Elizabeth najpierw na Durban, a w trakcie przekraczania Aguillas Current na bliższy Richard's Bay. Na tym etapie miliśmy korzystny, zgodny z kierunkiem prądu wiatr północno-wschodni, ale przeraziła nas jego siła sięgająca 30 wezlów. Tu to własnie prulismy fale jak szaleni ale ponieważ prognozy zapowiadały wzrost siły wiatru, dalismy za wygrana i przebilismy sie przez Aguillas w poprzek.
W porcie ogarneła mnie jak zawykle nostalgiodepresja, bo portów , marin i takich tam cywilizacji po prostu nie cierpię.
Oczywiscie o pływaniu mowy nie ma po pirsie spacerują karaluchy i tylko patrzec jak nas odwiędzą, z pobliskich / 20m/ barów dudni muzyka ni o watachy turystów - gapiów defilują nam przed nosem. Ale, ale,, po droze złowilsmy dwie piekne dorady, więc najedlismy się rybek co nie miara. Ceny żywności są tu bardzo atrakcyjne ale najlepsze to ceny,, alkoholu! No , mozna pic bez ograniczeń! Co kosztuje ból głowy / po zaledwie niecałej butelce wina do kolacji, widać więc że z wiekiem ograniczeniu ulegają różne zdolności. Nie odprawiliśmy się jeszcze całkowicie, mamy tylko stempelki w paszportach od immigration i może za jednym zamachem załatwimy odprawę out, bo planujemy wypłynąć pojutrze. Pominiemy więc turystycne atrakcje w postaci wioski Zulusów i safari ale za to znów na otwartej wodzie!!
Zabrało nam 17 dni, aby tu bezpiecznie dotrzeć, więc nie możemy chwalić się jakimś rekordem szybkości, chociaż ostatnie mile
pokonywaliśmy z zawrotną prędkościa w okolicach 8 wezłów i powyżej a maksymalną prędkość odnotowaliśmy na instrumwentach aż
9,10 wezła!!! Jednak kilka dni bez wiatru zaważyło na średniej i ta jest w granicach 4 węzłów.
Większość naszych dotychczasowych długich pasaży jest raczej monotonna, by nie powiedzieć nudna, ten jednak był trochę nerwowy. Zazwyczaj pogodę sprawdzamy co dwa dni, czasem codziennie; tym razem sprawdzalismy co kilka godzin czasami a także posiłkowalismy się informacjami od dwóch różnych żeglarzy przebywajacych na lądzie z dostepem do internetu. Tę masę informacji trzeba było przetworzyć na konkretne decyzje - gdzie to jest jakim kursem płynąc i z jaką prędkością. Dzięki nim też po dwóch trzecich drogi , to jest po 1200 milach zmienilismy cel, z połozonego na południu Port Elizabeth najpierw na Durban, a w trakcie przekraczania Aguillas Current na bliższy Richard's Bay. Na tym etapie miliśmy korzystny, zgodny z kierunkiem prądu wiatr północno-wschodni, ale przeraziła nas jego siła sięgająca 30 wezlów. Tu to własnie prulismy fale jak szaleni ale ponieważ prognozy zapowiadały wzrost siły wiatru, dalismy za wygrana i przebilismy sie przez Aguillas w poprzek.
W porcie ogarneła mnie jak zawykle nostalgiodepresja, bo portów , marin i takich tam cywilizacji po prostu nie cierpię.
Oczywiscie o pływaniu mowy nie ma po pirsie spacerują karaluchy i tylko patrzec jak nas odwiędzą, z pobliskich / 20m/ barów dudni muzyka ni o watachy turystów - gapiów defilują nam przed nosem. Ale, ale,, po droze złowilsmy dwie piekne dorady, więc najedlismy się rybek co nie miara. Ceny żywności są tu bardzo atrakcyjne ale najlepsze to ceny,, alkoholu! No , mozna pic bez ograniczeń! Co kosztuje ból głowy / po zaledwie niecałej butelce wina do kolacji, widać więc że z wiekiem ograniczeniu ulegają różne zdolności. Nie odprawiliśmy się jeszcze całkowicie, mamy tylko stempelki w paszportach od immigration i może za jednym zamachem załatwimy odprawę out, bo planujemy wypłynąć pojutrze. Pominiemy więc turystycne atrakcje w postaci wioski Zulusów i safari ale za to znów na otwartej wodzie!!
wtorek, 17 listopada 2015
Reunion
dzięki uprzejmości francuskiej pary żeglarzy mogliśmy korzystać przez kilka dni z ich samochodu. Częsc tego czasu poświęciliśmy na zalatwianie różnych spraw, kupno potrzebnych części zamiennych , nowego laptopa, drukarki i żarełka. Pozostały czas wykorzystalismy na zwiedzanie wyspy. No, to są wrażenia nie z tej ziemi! Wyobraźcie sobie
drogę europejskiej jakości biegnacą od Czerwonych Wierchów przez Doline Pięciu Stawów do Morskieo Oka! I dróg takich kilka! I na dodatek z widokiem na Ocean! I z czynnym wulkanem pośrodku! Tak, nie na darmo Francuzi nazywają tę wyspę Perłą Ziem Zamorskich, a mają tych ziem tyle, że trudno za jednego życia poznać je wszystkie.
Ale życie w porcie do przyjemnych nie należy. Goraco, szaro, morza nie widać, o kąpieli zapomnij, bo rekiny pałaszują ludzinę i jedynie nurkowanie z butlą jest bezpieczne, bo widać nie lubią bąbelków.
Na pieszych wedrówkach zdarłam jedyne buty i zostły mi tylko sandały i crocsy. Może znajdzie się jakiś łaskawy sponsor??
drogę europejskiej jakości biegnacą od Czerwonych Wierchów przez Doline Pięciu Stawów do Morskieo Oka! I dróg takich kilka! I na dodatek z widokiem na Ocean! I z czynnym wulkanem pośrodku! Tak, nie na darmo Francuzi nazywają tę wyspę Perłą Ziem Zamorskich, a mają tych ziem tyle, że trudno za jednego życia poznać je wszystkie.
Ale życie w porcie do przyjemnych nie należy. Goraco, szaro, morza nie widać, o kąpieli zapomnij, bo rekiny pałaszują ludzinę i jedynie nurkowanie z butlą jest bezpieczne, bo widać nie lubią bąbelków.
Na pieszych wedrówkach zdarłam jedyne buty i zostły mi tylko sandały i crocsy. Może znajdzie się jakiś łaskawy sponsor??
niedziela, 8 listopada 2015
zmiany
zmiany są takie, że miejsce kurtek sztormowych zajęła miotła . Ale są też dobre strony. Te góry, takie dzikie i dziewicze, w niczym nie przypominają naszych , osiągaja wysokości ok. 2000 m .To raj dla amatorow wedrówek.
sobota, 7 listopada 2015
w strefie euro
na wyspie Reunion, która jest zamorskim terytorium francuskim mieszka niewielu Francuzow, ale życie na wyspie zorganizowane jest na sposob europejski w stu procentach. Widac inne nacje polubiły czystośc, porządek, elegancję i francuskie sery.
Ale są tez spejalności lokalne - autobusy, na wskroś europejskie zatrzymuja się na przystankach na żądanie pasażerów a ono wyraża się ,,,klaskaniem w dłonie. To prawie jak czary - klask, klas klask i maszyna staje w oznaczonym miejscu.
To piękna wyspa, ale jej uroki skrywają sie w górskiej mgle, z żadka odsłaniającej jej oblicze. Poza tym rekiny sa tu realnym zagrożeniem dla wszytkich, którzy osmielają się wstąpić do wody. zanosi się na dłuższy pobyt, więc na pewno jeszcze coś napiszę!
Ale są tez spejalności lokalne - autobusy, na wskroś europejskie zatrzymuja się na przystankach na żądanie pasażerów a ono wyraża się ,,,klaskaniem w dłonie. To prawie jak czary - klask, klas klask i maszyna staje w oznaczonym miejscu.
To piękna wyspa, ale jej uroki skrywają sie w górskiej mgle, z żadka odsłaniającej jej oblicze. Poza tym rekiny sa tu realnym zagrożeniem dla wszytkich, którzy osmielają się wstąpić do wody. zanosi się na dłuższy pobyt, więc na pewno jeszcze coś napiszę!
sobota, 24 października 2015
Mauritius
i tak, proszę Państwa, rachu , ciachu i już jesteśmy na Mauritiusie! dwie nocki się mi przespało błogo, ostatnią jednak trzeba było pilowac obejścia, bo zrobiło się w nocy blisko lądu , wysepek i innych takich niebezpieczeństw. Ale dotarliśmy szczęśliwie, najbardziej jednak szczęśliwe są ryby z połudiowego oceanu, - wszystkie, uśmiawszy się do bólu z naszych przynęt - przeżyły, a jedna nawet ma w prezencie matalową rybkę z haczykiem!
Proszę Państwa, nie ma żartów - stoimy przy kei w centrum miasta o wschodnim uroku , tuż obok restauracyjki, deptak, turyści i my,, obiekt obserwacji,, hahhaha ponieważ jest tu kilka łódek, które jak i my czekają na odprawę, jakoś to się rozkłada,,
Proszę Państwa, nie ma żartów - stoimy przy kei w centrum miasta o wschodnim uroku , tuż obok restauracyjki, deptak, turyści i my,, obiekt obserwacji,, hahhaha ponieważ jest tu kilka łódek, które jak i my czekają na odprawę, jakoś to się rozkłada,,
niedziela, 18 października 2015
żółwie giganty
No , proszę tylko zobaczyć! to prawdziwe giganty, sprowadzone na Rodruguez w celu zastapienia tutejszych żółwii, które wyginęły trzysta lat temu, zjedzone przez marynarzy z zatrzymujacych się w drodze do Indii statków.
środa, 14 października 2015
żeglowanie po oceanie
Jesteśmy w Port Mathurin na wyspie Rodriguez. Proszę szukać jej na mapie po zachodniej stronie Oceanu Indyjskiego. Razem z wyspą Mauritius stanowi niepodległe państwo, a co więcej od trzynastu lat cieszy się autonomią, jaką to nie wiem, bo ludność tubylcza posługuje się językiem kreolskim, przypominającym co prawda francuski, ale nie na tyle bym mogła podjąc jakąś poważniejszą rozmowę.
Mieszkańcy wygladaja na zadowolonych z życia, domki sa zadbane, z ogródkami pełnymi drzew owocowych warzyw i kwiatów. Koziołki chodzą po ulicy stolicy i po okolicznych kamienistych wzgórzach. W morzu dostatek ryb i innych jadalnych stworzeń. Klimat pozwala cieszyć się słońcem i porą deszczową po równi. Woda mogłaby być cieplejsza, ale to dopiero początek lata, na pewno się poprawi. No, w sumie żyć , nie umierać. Ale po znikomej ilości białych poznać można, że osiedlić się tu niełatwo. Całą wyspę zamieszkuję 40 tys. ciemnoskórych i białozębnych .
Tak więc Ocean Indyjski już prawie za nami. Wbrew opiniom dla nas okazał się łaskawy, nie zanotowaliśmy żądnych gwałtownych zmian pogody, żadnych wiatrów powyżej 30 wezłów, żadnych ulew, no jednym słowem żadnych problemów. Również żadnych ryb, niestety, choć ja co dzień rano rozwijałam jedną lub dwie linki, a jedyne co się wydarzyło w tym temacie, to strata świeżo, bo na Christmas, zakupionej metalowej rybki z haczykami / zapomniałam jak to się nazywa po polsku/ która stracilicmy, bo zamocowanie uległo korozji w morskiej wodzie.
Port Mathurin jest tak mały, żę jeśli jakiś statek ma zamiar wpłynąć, to kapitanat portu ogłasza dla wszystkich jachtów / jest nas teraz ok 12/ nakaz opuszczenia portu,gdzie oczywiście możemy wrócić , jak tylko statek stanie przy kei. Stajemy więc na kotwicy niedaleko ostatnich znaków kanału wyprowadzającego z portu na morze. Mniej więcej dwa razy na tydzien trzeba sie przeprowadzać. Nie wiem ,czy nam się to będzie podobało na dłuzszą metę.Niestety nie ma żadnego wyboru - to jest jedyny port i jedyne miejsce do rzucenia kotwicy zarazem, no za wyjątkiem jakiegoś kotwicowiska po drugiej stronie wyspy, to jest od południa. Nie mamy dobrej mapy wyspy ale i tak wiadomo, że pasaż przez rafe do tego kotwicowiska jest dostępny tylko przy braku południowo wschodniej fali, a jako, że w rejonie wiatry dominujące są właśnie z tego kierunku, to pasaż jest mało atrakcyjny, choć dobrze byłoby pobyć tu trochę na dziko, a nie ,,w za przeproszeniem , w porcie.
Ale dzikiego dośc mieliśmy na wyspie Cocos Keeling / ta jest po stronie wschodniej Oceanu/.
Tak,, to doprawdy rajska wyspa, a raczej zespół małych wysepek stanowiących lagunę o tak turkusowej wodzie, że dech zapiera. Tam spędziliśmy trzy tygodnie, dosłownie rozkoszując sie samym patrzeniem.
I takie tam inne atrakcje,, leżenie na plaży, zbieranie kokosów , wspólne ogniska, pływanie, pływanie, pływanie.Nie do zapomnienia.
Ale wyspa ta jest już daleko, daleko za nami - 2000 mil morskich. Tak ten rok, jeśli chodzi o pokonany dystans, bije nasze rekordy - od NZ do Rodriguez zrobilismy ponad 6000 mil, a gdzieś w połowie Indyjskiego świętowaliśmy polską czekoladą nasze wspólne pierwsze 10 tys. mil. Prawdziwe podsumowanie powinno sie robic po dotarciu do celu , tj dla nas w tym roku Reunion, ale już teraz mogę powiedziec, ze dobrze się nam razem żegluje. Z reguły w dzień dzielimy się żeglarskimi obowiazkami, w kuchni kroluję ja, ale Guy się bynajmniej nie uchyla i tez nam smakuje, w nocy , och tu wszyscy żeglarze moga mi pozazdroscic - prawie zawsze śpię smacznie a Guy doglada obejścia, czasem z koi, czasem z pulpitu nawigacyjnego i z rzadka tylko musimy wyjśc na zewnątrz. Co prawda musimy w tym celu ustawiać żagle poniżej aktualnych warunków, ale za to poranna kawa o szóstej trzydzieści smakuje cudownie.poza tym, szczęśliwie Guy zna się na wszystkim co mogłoby sie w drodze zepsuć, naprawia zanim sie cś zepsuje i dlatego też pływamy bezawaryjnie. Ach, życie, życie,,
Ale wracając do aktualności - zrobiliśmy dzsiaj pierwszą pieszą wycieczkę wzdłuż najpiekniejszej ,południowo- wschodniej części wybrzeża i och, same ochy i achy. Woda w lagunie ma kolor szmaragdowy, nie jest za zimna , piasek jest wielkoziarnisty , złociutki, skałki, kamory, zielona trawka, beczące koziołki i uśmiechnęci tubylcy.
Wszystkim, którzy szukaja spokoju i spotkania z piekną natura gorąco polecam.Jutro też zapowiada się ciekawie - rano pranie. Trzeba je zrobić przy zbiorniku wody na oczach przechodniów , w porcie , a wiec dyskretnie. Jak dyskretnie zrobić pranie???
Mieszkańcy wygladaja na zadowolonych z życia, domki sa zadbane, z ogródkami pełnymi drzew owocowych warzyw i kwiatów. Koziołki chodzą po ulicy stolicy i po okolicznych kamienistych wzgórzach. W morzu dostatek ryb i innych jadalnych stworzeń. Klimat pozwala cieszyć się słońcem i porą deszczową po równi. Woda mogłaby być cieplejsza, ale to dopiero początek lata, na pewno się poprawi. No, w sumie żyć , nie umierać. Ale po znikomej ilości białych poznać można, że osiedlić się tu niełatwo. Całą wyspę zamieszkuję 40 tys. ciemnoskórych i białozębnych .
Tak więc Ocean Indyjski już prawie za nami. Wbrew opiniom dla nas okazał się łaskawy, nie zanotowaliśmy żądnych gwałtownych zmian pogody, żadnych wiatrów powyżej 30 wezłów, żadnych ulew, no jednym słowem żadnych problemów. Również żadnych ryb, niestety, choć ja co dzień rano rozwijałam jedną lub dwie linki, a jedyne co się wydarzyło w tym temacie, to strata świeżo, bo na Christmas, zakupionej metalowej rybki z haczykami / zapomniałam jak to się nazywa po polsku/ która stracilicmy, bo zamocowanie uległo korozji w morskiej wodzie.
Port Mathurin jest tak mały, żę jeśli jakiś statek ma zamiar wpłynąć, to kapitanat portu ogłasza dla wszystkich jachtów / jest nas teraz ok 12/ nakaz opuszczenia portu,gdzie oczywiście możemy wrócić , jak tylko statek stanie przy kei. Stajemy więc na kotwicy niedaleko ostatnich znaków kanału wyprowadzającego z portu na morze. Mniej więcej dwa razy na tydzien trzeba sie przeprowadzać. Nie wiem ,czy nam się to będzie podobało na dłuzszą metę.Niestety nie ma żadnego wyboru - to jest jedyny port i jedyne miejsce do rzucenia kotwicy zarazem, no za wyjątkiem jakiegoś kotwicowiska po drugiej stronie wyspy, to jest od południa. Nie mamy dobrej mapy wyspy ale i tak wiadomo, że pasaż przez rafe do tego kotwicowiska jest dostępny tylko przy braku południowo wschodniej fali, a jako, że w rejonie wiatry dominujące są właśnie z tego kierunku, to pasaż jest mało atrakcyjny, choć dobrze byłoby pobyć tu trochę na dziko, a nie ,,w za przeproszeniem , w porcie.
Ale dzikiego dośc mieliśmy na wyspie Cocos Keeling / ta jest po stronie wschodniej Oceanu/.
Tak,, to doprawdy rajska wyspa, a raczej zespół małych wysepek stanowiących lagunę o tak turkusowej wodzie, że dech zapiera. Tam spędziliśmy trzy tygodnie, dosłownie rozkoszując sie samym patrzeniem.
I takie tam inne atrakcje,, leżenie na plaży, zbieranie kokosów , wspólne ogniska, pływanie, pływanie, pływanie.Nie do zapomnienia.
Ale wyspa ta jest już daleko, daleko za nami - 2000 mil morskich. Tak ten rok, jeśli chodzi o pokonany dystans, bije nasze rekordy - od NZ do Rodriguez zrobilismy ponad 6000 mil, a gdzieś w połowie Indyjskiego świętowaliśmy polską czekoladą nasze wspólne pierwsze 10 tys. mil. Prawdziwe podsumowanie powinno sie robic po dotarciu do celu , tj dla nas w tym roku Reunion, ale już teraz mogę powiedziec, ze dobrze się nam razem żegluje. Z reguły w dzień dzielimy się żeglarskimi obowiazkami, w kuchni kroluję ja, ale Guy się bynajmniej nie uchyla i tez nam smakuje, w nocy , och tu wszyscy żeglarze moga mi pozazdroscic - prawie zawsze śpię smacznie a Guy doglada obejścia, czasem z koi, czasem z pulpitu nawigacyjnego i z rzadka tylko musimy wyjśc na zewnątrz. Co prawda musimy w tym celu ustawiać żagle poniżej aktualnych warunków, ale za to poranna kawa o szóstej trzydzieści smakuje cudownie.poza tym, szczęśliwie Guy zna się na wszystkim co mogłoby sie w drodze zepsuć, naprawia zanim sie cś zepsuje i dlatego też pływamy bezawaryjnie. Ach, życie, życie,,
Ale wracając do aktualności - zrobiliśmy dzsiaj pierwszą pieszą wycieczkę wzdłuż najpiekniejszej ,południowo- wschodniej części wybrzeża i och, same ochy i achy. Woda w lagunie ma kolor szmaragdowy, nie jest za zimna , piasek jest wielkoziarnisty , złociutki, skałki, kamory, zielona trawka, beczące koziołki i uśmiechnęci tubylcy.
Wszystkim, którzy szukaja spokoju i spotkania z piekną natura gorąco polecam.Jutro też zapowiada się ciekawie - rano pranie. Trzeba je zrobić przy zbiorniku wody na oczach przechodniów , w porcie , a wiec dyskretnie. Jak dyskretnie zrobić pranie???
piątek, 24 lipca 2015
raju pilnują diabły
Deboyne island to wielka laguna z kilkoma wyspami, pomiędzy którymi, w płytkiej niebieskiej wodzie / przy dużym zafalowaniu ciemniejącej do burego granatu/, każdy znajdzie jakieś miejsce do zakotwiczenia.
My przypływamy tam w nocy, a więc z duszą na ramieniu, bo już od odawna przestaliśmy ufać mapom elektronicznym, nawet tym szczegółowym.
Parkujemy przy pierwszej płyciżnie - z głębokości 2om przechodzimy płynnie do kilkunastu, potem nagle 5m i z obawy wrypania w kamory , rzucamy kotwicę. Rano malutka wyspa Nani okazuje się być tuż, tuż.
Ale jesteśmy pod urokiem miejsca,, no wszystko jak trzeba, tylko pobliska rafa nie całkowicie chroni od zafalowania i gdy zaczyna wiać to się kiwamy zanadto, dlatego zmieniamy kowicowisko, i stajemy w polecanym przez tubylców miejscu, w głębi zatoki. na początku cieszymy się, a potem trochę zżymamy na nieustannie odwiedzjące nas pirogi z tubylcami zainteresowanymi wymianą tego , co rodzi ta wyspa na to , co produkuje biały człowiek w swoich fabryczkach / a raczej człowiek rasy żółtej/. Mamy w bród papai, taro, jam, jajek, malutkich pomidorów i oczywiście kokosów.
W wiosce rozgrywa się mecz piłki nożnej pomiędzy drużynami z pobliskich wysp. Wszyscy przepisowo ubrani, jest sędzia, gwizdki i takie tam, no jak na koniec świata to wysoki poziom, nie ma co. Spacerujmy trochę po wyspie, ale możliwości są ograniczone do ścieżki wydeptanej przez wioskę i ścieżynek wiodących do poletek uprawnych.
Nurkujemy w płytkiej wodzie w poszukiwaniu zatopionego tu w czasie 2 wojny japońskiego myśliwca, znajdujemy go dopiero, gdy chłopcy bawiący się na wodzie w swoich pirogach / tak tu każdy chłopczuk mały czy duży ma swoją piroge/wskazują nam dokładniejego położenie. Odpoczywamy, nic nie robiąc, ciesząc sie byciem , jedzeniem i piciem. A propos picia, od dawna nie mamy już żadnego alkoholu i snujemy czasem marzenia jak to w Port Moresby sobie uzupełnimy zapasy,,,, płonne to marzenia, bo ceny w stolicy PNG są zupełnie z sufitu, o czym przekonujemy się poźniej.
Ale wszystko ma swój koniec i trzeba plynąć dalej. Prognoza pogody jest do niczego ,ale obawiamy się, że będzie gorzej i postanawiamy wypłynąć z samego rana, tak aby spotkać się z korzystnym prądem pływowym w passażu Jormand do którego mamy ponad trzydzieści mil.
Nieciekawie jest już od samego początku, mamy trudności z wypłynięciem z atolu, piłujemy pod wiatr na silniku, a wyspa, przy której staliśmy,, jakby zaczarowana, prawie w tym samym miejscu,, po pól godzinie,,,po godzinie,,,. Wreszcie znika, pewnie dlatego że strugi deszcy ją zasłanają, bo na mapie jestesmy wciąż w ej pobliżu. wreczcie w okolicach obiadu wypływamy z atolu i aż dech zapiera jakiej to sile musi sprostać nasz mały stateczek!. Prąd i przeciwny wiatr jest taki/ oczywiście w przeciwnym do naszego kierunku/, że na najwyższych możliwych obrotach silnika, przy skrawku foka i wybranym na blachę grocie posuwamy się raczej do tyłu niż do przodu, W końcu zdesperowana biorę się za ręczne sterowanie, ale Guy dyskretnie mnie uświadamia, ze owszem mam prędkość 1 węzła, ale do tyłu, niestety. Daję spokój i razem z Guy wyczekuję popołudnia, kiedy, jak mamy nadzieje, kierunek prądu się zmieni i bedzie nas popychał z predkościa 4 węzłów w kierunku upragnionego pasażu! Bo po jego pokonaniu, zaraz odbijamy na zachód i wtedy i wiatr i prąd na pewno będzie nam sprzyjał.Zapadający zmierzch zastaje nas w jednej piątej drogi / pamiętacie? to było tylko 30 mil!/ mokrych, zziębnietych , wyczerpanych warkotem motoru, ale zdesperowanych ,żeby jednak wypłynąć. Calą noc to samo, z wyjątkiem dwóch , trzech godzin, kiedy ten okrutny prąd chyba osłabł i udaje się nam posuwać 2, 3 węzły. Potem predkość zmienna , z ujemnej na dodatnią i tak,aż do następnego ranka.
Nocną żeglugę urozmaicają nam prujące 1o i więcej węzłow staki, bo pasaz Jormand jest na bardzo polularnym szlaku morskim z Azjii do Australii.Czytamy sobie z AIS o ich długości, prędkości , słuchamy, jak mijajace sie tuż obok nas kolosy wzajemnie ustalaja warunki mijania, bo dla nich kanał jest wąski i kiedy się mijają, musza troszkę sie odsunąć odsiebie. Jeden statek również i nas prosi o ustalenie sposobu mijania, pozwalamy mu łaskawie utrzymać kurs , a sami robimy zwrot,, tak wiele ich trzeba było zrobić, aby wreszcie zbliżyć sie do pasażu! Tak, jesteśmy już blisko, słońce prześwituje i wydaje się że prąd jest mniejszy, ale jesesmy tak zmęczeni, że postanawiamy zakotwiczyć przy Atolu Brumble Heaven, tuż przy pasażu Jormand.
Tu znajdujemy dzieki tubylcom stosowne miejsce do kotwiczenia, te opisanie w przewodniku są do niczego, no do dupy po prostu, marnujemy tylko czas na ich umiejscowienie. Noc jest spokojna i daje nam się wyspać. Rano , zamiast pchać się przez Jorman , decydujemy przepłynąć poprzez atol Brumble i to była bardzo dobra decyzja. Po dwóch godzinach definitywnie kończymy z Luizjadami, koniec, koniec,, teraz już tylko cudna żegluga po otwartym morzu
My przypływamy tam w nocy, a więc z duszą na ramieniu, bo już od odawna przestaliśmy ufać mapom elektronicznym, nawet tym szczegółowym.
Parkujemy przy pierwszej płyciżnie - z głębokości 2om przechodzimy płynnie do kilkunastu, potem nagle 5m i z obawy wrypania w kamory , rzucamy kotwicę. Rano malutka wyspa Nani okazuje się być tuż, tuż.
Ale jesteśmy pod urokiem miejsca,, no wszystko jak trzeba, tylko pobliska rafa nie całkowicie chroni od zafalowania i gdy zaczyna wiać to się kiwamy zanadto, dlatego zmieniamy kowicowisko, i stajemy w polecanym przez tubylców miejscu, w głębi zatoki. na początku cieszymy się, a potem trochę zżymamy na nieustannie odwiedzjące nas pirogi z tubylcami zainteresowanymi wymianą tego , co rodzi ta wyspa na to , co produkuje biały człowiek w swoich fabryczkach / a raczej człowiek rasy żółtej/. Mamy w bród papai, taro, jam, jajek, malutkich pomidorów i oczywiście kokosów.
W wiosce rozgrywa się mecz piłki nożnej pomiędzy drużynami z pobliskich wysp. Wszyscy przepisowo ubrani, jest sędzia, gwizdki i takie tam, no jak na koniec świata to wysoki poziom, nie ma co. Spacerujmy trochę po wyspie, ale możliwości są ograniczone do ścieżki wydeptanej przez wioskę i ścieżynek wiodących do poletek uprawnych.
Nurkujemy w płytkiej wodzie w poszukiwaniu zatopionego tu w czasie 2 wojny japońskiego myśliwca, znajdujemy go dopiero, gdy chłopcy bawiący się na wodzie w swoich pirogach / tak tu każdy chłopczuk mały czy duży ma swoją piroge/wskazują nam dokładniejego położenie. Odpoczywamy, nic nie robiąc, ciesząc sie byciem , jedzeniem i piciem. A propos picia, od dawna nie mamy już żadnego alkoholu i snujemy czasem marzenia jak to w Port Moresby sobie uzupełnimy zapasy,,,, płonne to marzenia, bo ceny w stolicy PNG są zupełnie z sufitu, o czym przekonujemy się poźniej.
Ale wszystko ma swój koniec i trzeba plynąć dalej. Prognoza pogody jest do niczego ,ale obawiamy się, że będzie gorzej i postanawiamy wypłynąć z samego rana, tak aby spotkać się z korzystnym prądem pływowym w passażu Jormand do którego mamy ponad trzydzieści mil.
Nieciekawie jest już od samego początku, mamy trudności z wypłynięciem z atolu, piłujemy pod wiatr na silniku, a wyspa, przy której staliśmy,, jakby zaczarowana, prawie w tym samym miejscu,, po pól godzinie,,,po godzinie,,,. Wreszcie znika, pewnie dlatego że strugi deszcy ją zasłanają, bo na mapie jestesmy wciąż w ej pobliżu. wreczcie w okolicach obiadu wypływamy z atolu i aż dech zapiera jakiej to sile musi sprostać nasz mały stateczek!. Prąd i przeciwny wiatr jest taki/ oczywiście w przeciwnym do naszego kierunku/, że na najwyższych możliwych obrotach silnika, przy skrawku foka i wybranym na blachę grocie posuwamy się raczej do tyłu niż do przodu, W końcu zdesperowana biorę się za ręczne sterowanie, ale Guy dyskretnie mnie uświadamia, ze owszem mam prędkość 1 węzła, ale do tyłu, niestety. Daję spokój i razem z Guy wyczekuję popołudnia, kiedy, jak mamy nadzieje, kierunek prądu się zmieni i bedzie nas popychał z predkościa 4 węzłów w kierunku upragnionego pasażu! Bo po jego pokonaniu, zaraz odbijamy na zachód i wtedy i wiatr i prąd na pewno będzie nam sprzyjał.Zapadający zmierzch zastaje nas w jednej piątej drogi / pamiętacie? to było tylko 30 mil!/ mokrych, zziębnietych , wyczerpanych warkotem motoru, ale zdesperowanych ,żeby jednak wypłynąć. Calą noc to samo, z wyjątkiem dwóch , trzech godzin, kiedy ten okrutny prąd chyba osłabł i udaje się nam posuwać 2, 3 węzły. Potem predkość zmienna , z ujemnej na dodatnią i tak,aż do następnego ranka.
Nocną żeglugę urozmaicają nam prujące 1o i więcej węzłow staki, bo pasaz Jormand jest na bardzo polularnym szlaku morskim z Azjii do Australii.Czytamy sobie z AIS o ich długości, prędkości , słuchamy, jak mijajace sie tuż obok nas kolosy wzajemnie ustalaja warunki mijania, bo dla nich kanał jest wąski i kiedy się mijają, musza troszkę sie odsunąć odsiebie. Jeden statek również i nas prosi o ustalenie sposobu mijania, pozwalamy mu łaskawie utrzymać kurs , a sami robimy zwrot,, tak wiele ich trzeba było zrobić, aby wreszcie zbliżyć sie do pasażu! Tak, jesteśmy już blisko, słońce prześwituje i wydaje się że prąd jest mniejszy, ale jesesmy tak zmęczeni, że postanawiamy zakotwiczyć przy Atolu Brumble Heaven, tuż przy pasażu Jormand.
Tu znajdujemy dzieki tubylcom stosowne miejsce do kotwiczenia, te opisanie w przewodniku są do niczego, no do dupy po prostu, marnujemy tylko czas na ich umiejscowienie. Noc jest spokojna i daje nam się wyspać. Rano , zamiast pchać się przez Jorman , decydujemy przepłynąć poprzez atol Brumble i to była bardzo dobra decyzja. Po dwóch godzinach definitywnie kończymy z Luizjadami, koniec, koniec,, teraz już tylko cudna żegluga po otwartym morzu
środa, 22 lipca 2015
w poszukiwaniu raju
no, właśnie, nie warto martwić się na zapas -do polnocnych wysepek Bank & Torres w ogóle nie otarliśmy. Zniechęceni kiepską pogodą / deszczowo, ponuro a do tego zimna woda i niewygodne, kiwajace kotwicowiska/ postanowiliśmy skrócic nasz pobyt na vanuatu. Ostatnie ktowcowisko w uroczej zatoce niedaleko Luganville, gdzie się odprawiliśmy / trzeba było przejechać całe miasto z jedynego dostepnego kotwicowiska do wysokich urzędów gdzie załatwialiśmy formalności, na szczęście taksówki wszechoboecne i tanie/ wydało sie nam podejrzane - przypłynęliśmy wieczorem i zamiast cieszyć się spokojem, niepokojeni przez dwukrotne odwiedziny Melazynejczyków w ich kanoe, zachodzilismy w głowę o co mogło im chodzić, podpływali cichutko, kiedy wychodziliśmy sie przywitać nie nawiązywali zwykłej serdecznej rozmowy, wpatrywali się w nas wyczekująco i wreszcie, kiedy padło pytanie - drugs? - zrozumieliśmy o co im chodziło! Wydało się nam możliwe, że oczekiwali jakiegoś jachtu z wiadomym transportem i odplywali, rozczarowani, pozostawiając nas zaintrygowanych.
Nazajutrz odpłynęliśmy z wielkim apetytem na rybkę, ponieważ w przewodniku wyczytalismy, że zaledwie 15 mil na północny zachód, czyli prawie w naszym kierunku, znajduje się płycizna, ok. 10m, istny raj połowowy. Niestety te 15 mil trzeba było piłowac na silniku i kiedy wreszcie tam dotarliśmy, nasze dwie liny z haczykami od dawna w wodzie, nasze apetyty na rybkę trzeba było skonfrontować z faktem , że nic się na haczyki nie złapało,, ojojoj, co za ból! Ale tuż za ową płycizną, nareszcie! rybka! I to spora, barrakuda. Ogólnie łowienie na vanuatu to jedna wielka porażka, albo ryby nie znają się na sztuce łowienia, albo my, ta jedyna złowiona uratowała nasz honor, a wkrótce udane połowy w drodze na Luisiady udowodniły, że z równania haczyk w wodzie plus bogate w ryby wody oceanu zawsze , predzej czy poźniej wychodzi wynik w postaci smażonej rybki na talerzu.
A więc Luisiady! nasza nadzieja na wakacje z ciepłą wodą, słońcem, niebieskimi lagunami i bialutkim piaseczkiem,,,
Co tu dużo gadać, kolejne nieporozumienie. Plaże z piaseczkiem, owszem są, ale zwykle niedostępne naszą dingi z miękkim dnem z powodu oddzielającej je od głebokiej wody płytką rafą. jak chcesz się dostać na plażę to musisz ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać na piechotę, zostawiając dingi daleko od brzegu. potem przychodzi dajmy na to odpływ i twoja dingi jest już na suchym i trzeba ją przenosić do wody. jeśli jest odpływ, to z kiludziesięciu metrów do przejścia po rafie robi sie,,, daleko. na dodatek właśnie zmieniła się pogoda i zamiast grzejącego słoneczka, masz zimny wiatr w plecy. Uff, jak dobrze wrócic na łódkę, wysuszyć się i ogrzać po takim wakacyjnym wypadzie. Ale zamiast tego trzeba zaraz zająć się przypływającymi nieustannie "goścmi" , którzy, wiedzeni pragnieniem wymiany bananów i papai na podkoszulki, haczyki , linki i co tam jeszcze , nie dają nam spokoju dosłownie. Wreszcie zapada wieczór, wizyty ustają, za to na przykład zrywa się wiatr i kołysani wzbierającymi falami , zamykamy wszystkie otwarte okienka i zejściówki, by chronić się przed nadchodzącym deszczem. Czy to są Waszym zdaniem wakacje??
W poszukiwaniu jakiegoś azylu odwiedzamy kilka kotwicowisk, na Tagula,Giglia Island, Pana Numara, jedynie to statnie dało nam kilka dni odpoczynku i kontaktu z innymi żeglarzami / sic! oprócz jednego jachtu z Australii nie spotkaliśmy w ciągu miesiąca nikogo!/.
Nastepnie celujemy w kierunku wyspy Deboyne z zamiarem zatrzymania się w pół drogi , tal aby żeglowac tylko w dzień, na wyspie kamatal, króra według informacji z internetu jest istnym rajem dla żeglarzy, gdzie jest nawet jacht klub / w werscji oceanicznej oczywiście/ większy od kościoła!
No wiec próbujemy trzykrotnie znaleźć jakies miejsce do rzucenia kotwicy, przewodnik, który czytamy po wielokroć, nie określa go dokładnie, a stosowną mapę znajdujemy dopiero po kilku dniach, przez przypadek. tak więc nici z obiadu z tubylcami w jacht klubie, nie udało się rzucuć kotwicy, a to brak osłony od wiatru, a to za głęboko, a to znowu pełno wilekich kamorów, zwanych po francusku patatami.
Decydujemy sie na nocną żeglugę do Deboyne Island, gdzie udaje się nam w nocy nie zderzyc z wyspą i szczęsliwie zakowiczyć na kilu metrach wody.
Nazajutrz odpłynęliśmy z wielkim apetytem na rybkę, ponieważ w przewodniku wyczytalismy, że zaledwie 15 mil na północny zachód, czyli prawie w naszym kierunku, znajduje się płycizna, ok. 10m, istny raj połowowy. Niestety te 15 mil trzeba było piłowac na silniku i kiedy wreszcie tam dotarliśmy, nasze dwie liny z haczykami od dawna w wodzie, nasze apetyty na rybkę trzeba było skonfrontować z faktem , że nic się na haczyki nie złapało,, ojojoj, co za ból! Ale tuż za ową płycizną, nareszcie! rybka! I to spora, barrakuda. Ogólnie łowienie na vanuatu to jedna wielka porażka, albo ryby nie znają się na sztuce łowienia, albo my, ta jedyna złowiona uratowała nasz honor, a wkrótce udane połowy w drodze na Luisiady udowodniły, że z równania haczyk w wodzie plus bogate w ryby wody oceanu zawsze , predzej czy poźniej wychodzi wynik w postaci smażonej rybki na talerzu.
A więc Luisiady! nasza nadzieja na wakacje z ciepłą wodą, słońcem, niebieskimi lagunami i bialutkim piaseczkiem,,,
Co tu dużo gadać, kolejne nieporozumienie. Plaże z piaseczkiem, owszem są, ale zwykle niedostępne naszą dingi z miękkim dnem z powodu oddzielającej je od głebokiej wody płytką rafą. jak chcesz się dostać na plażę to musisz ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać na piechotę, zostawiając dingi daleko od brzegu. potem przychodzi dajmy na to odpływ i twoja dingi jest już na suchym i trzeba ją przenosić do wody. jeśli jest odpływ, to z kiludziesięciu metrów do przejścia po rafie robi sie,,, daleko. na dodatek właśnie zmieniła się pogoda i zamiast grzejącego słoneczka, masz zimny wiatr w plecy. Uff, jak dobrze wrócic na łódkę, wysuszyć się i ogrzać po takim wakacyjnym wypadzie. Ale zamiast tego trzeba zaraz zająć się przypływającymi nieustannie "goścmi" , którzy, wiedzeni pragnieniem wymiany bananów i papai na podkoszulki, haczyki , linki i co tam jeszcze , nie dają nam spokoju dosłownie. Wreszcie zapada wieczór, wizyty ustają, za to na przykład zrywa się wiatr i kołysani wzbierającymi falami , zamykamy wszystkie otwarte okienka i zejściówki, by chronić się przed nadchodzącym deszczem. Czy to są Waszym zdaniem wakacje??
W poszukiwaniu jakiegoś azylu odwiedzamy kilka kotwicowisk, na Tagula,Giglia Island, Pana Numara, jedynie to statnie dało nam kilka dni odpoczynku i kontaktu z innymi żeglarzami / sic! oprócz jednego jachtu z Australii nie spotkaliśmy w ciągu miesiąca nikogo!/.
Nastepnie celujemy w kierunku wyspy Deboyne z zamiarem zatrzymania się w pół drogi , tal aby żeglowac tylko w dzień, na wyspie kamatal, króra według informacji z internetu jest istnym rajem dla żeglarzy, gdzie jest nawet jacht klub / w werscji oceanicznej oczywiście/ większy od kościoła!
No wiec próbujemy trzykrotnie znaleźć jakies miejsce do rzucenia kotwicy, przewodnik, który czytamy po wielokroć, nie określa go dokładnie, a stosowną mapę znajdujemy dopiero po kilku dniach, przez przypadek. tak więc nici z obiadu z tubylcami w jacht klubie, nie udało się rzucuć kotwicy, a to brak osłony od wiatru, a to za głęboko, a to znowu pełno wilekich kamorów, zwanych po francusku patatami.
Decydujemy sie na nocną żeglugę do Deboyne Island, gdzie udaje się nam w nocy nie zderzyc z wyspą i szczęsliwie zakowiczyć na kilu metrach wody.
czwartek, 4 czerwca 2015
Wulkan
no więc wulkan na wyspie Tanna, którą opućciliśmy dwa dni, temu robi
wrażenie, że ho , ho!
Już sam dojazd, bo a jakże, jedziemy tam nowym jeepem Toyota, należy
zaliczyć do przygód, droga zrobiona przez dziadków i pradziadków
obecnych obecnych mieszkanców wioski Port Resolution to istna Golgota,
ale za to prowadzi ona do stóp samego wulkanu, tak, że do podejścia
zostaje jedynie sam wierzchołek. Już z oddali słychac odgłosy
wybuchów, a z samego wierzchołka, na którym znajdujemy się tuż przed
zachodem słonca, rozlega sie widok jak za stworzenia świata - czerwone
płonące kawałki lawy co raz wypryskują z widocznej dziury w ziemi
której kolor przypomina piekło, towarzyszace temu obłoki dymu i pyłu
wkrótce zmuszaja nas do zaslaniania oczu i ust, a i tak odchodzimy
stamtąd lekko podwedzeni i pachnacy siarką. Wulkan wybucha w czterech
kategoriach , pierwsza i druga kategoria umożliwia turystom, których
tu nie brakuje/ sic! na tym końcu świata!/ podejście do brzegu samego
krateru.Przy trzeciej kateorii wulkan jest niedostępny / zdarzyly się
wypadki śmiertelnego oberwania kawałkiem lawy /, a przy kategorii
czwartej ewakuuje się okoliczne wioski / to jeszcze się nigdy nie
zdarzyło/. Oczywiście polujemy z aparatami na najbardziej
spektakularne wybuchy i mam nadzieje dołaczyc tu swoje zdjęcia, jak
tylko dorwę sie o jakiegoś szybszego internetu. Nie wiem, czy sa na
świecie wulkany dajace lepszy kontakt z ta piekielną rzeczywistością,
w kazym razie Guy , który widział ich już kilka uważa ten wulkan za
najbardziej atrakcyjny. A wiec miłosnicy wulkanów - dalej na Tanaa!
Od wczoraj jesteśmy w Port Vila, stolicy wanuatu, którą porównałabym
ze Skoczowem z lat osiemdziesiątych, dodawszy tu i owdzie kilka palm i
zatokę oczywiście. Zrobilismy nareszcie nowe zapasy warzyw i owoców i
tej nocy planujemy wypłynąć dalej na północ, powinno być jeszcze
cieplej. Woda w portowej zatoce jest krystalicznie czysta, na
obrzeżach wiele jachtów i stateczków wyrzyconych na brzeg przez
ostatni cyklon Pam. Kelner w restauracji, gdzie lampką wina uczciliśmy
nasze tu przybycie, nie ma dachu nad głową ,dosłownie, zerwany przez
cyklon. Wielu zniszczen nie widać, ale wyobażamy sobie jak tu było z
tym wiatrem 300 km/godz.Państwo jest biedne i mieszkańcy w wiekszości
zdani sa na samych siebie i pomoc z innych krajów, Nowej żeladnii i
kaledonii . My też mamy trochę "darów", ale postaramy się wymienić je
na rybki i owoce na innych wyspach.
W planie mamy odwiedzić najbardziej na północ wysunięte wyspy Torres i
Banks, gdzie podobno żyje 5 krokodyli. Nie mamy pomysłu na pływanie z
krokodylami, już sama obecnośc rekinów wystarcza, aby kapiel była z
dreszczykiem emocji: uda się czy nie, a przecież wiadomo, że homo
sapiens nie należy do rekinich smakołyków. Inaczej się ma z
krokodylami, te jedzą co popadnie nie zagladajac w metrykę ani
paszport. Ale do tych wysp jeszcze daleko i po co tu się teraz
martwić!
wrażenie, że ho , ho!
Już sam dojazd, bo a jakże, jedziemy tam nowym jeepem Toyota, należy
zaliczyć do przygód, droga zrobiona przez dziadków i pradziadków
obecnych obecnych mieszkanców wioski Port Resolution to istna Golgota,
ale za to prowadzi ona do stóp samego wulkanu, tak, że do podejścia
zostaje jedynie sam wierzchołek. Już z oddali słychac odgłosy
wybuchów, a z samego wierzchołka, na którym znajdujemy się tuż przed
zachodem słonca, rozlega sie widok jak za stworzenia świata - czerwone
płonące kawałki lawy co raz wypryskują z widocznej dziury w ziemi
której kolor przypomina piekło, towarzyszace temu obłoki dymu i pyłu
wkrótce zmuszaja nas do zaslaniania oczu i ust, a i tak odchodzimy
stamtąd lekko podwedzeni i pachnacy siarką. Wulkan wybucha w czterech
kategoriach , pierwsza i druga kategoria umożliwia turystom, których
tu nie brakuje/ sic! na tym końcu świata!/ podejście do brzegu samego
krateru.Przy trzeciej kateorii wulkan jest niedostępny / zdarzyly się
wypadki śmiertelnego oberwania kawałkiem lawy /, a przy kategorii
czwartej ewakuuje się okoliczne wioski / to jeszcze się nigdy nie
zdarzyło/. Oczywiście polujemy z aparatami na najbardziej
spektakularne wybuchy i mam nadzieje dołaczyc tu swoje zdjęcia, jak
tylko dorwę sie o jakiegoś szybszego internetu. Nie wiem, czy sa na
świecie wulkany dajace lepszy kontakt z ta piekielną rzeczywistością,
w kazym razie Guy , który widział ich już kilka uważa ten wulkan za
najbardziej atrakcyjny. A wiec miłosnicy wulkanów - dalej na Tanaa!
Od wczoraj jesteśmy w Port Vila, stolicy wanuatu, którą porównałabym
ze Skoczowem z lat osiemdziesiątych, dodawszy tu i owdzie kilka palm i
zatokę oczywiście. Zrobilismy nareszcie nowe zapasy warzyw i owoców i
tej nocy planujemy wypłynąć dalej na północ, powinno być jeszcze
cieplej. Woda w portowej zatoce jest krystalicznie czysta, na
obrzeżach wiele jachtów i stateczków wyrzyconych na brzeg przez
ostatni cyklon Pam. Kelner w restauracji, gdzie lampką wina uczciliśmy
nasze tu przybycie, nie ma dachu nad głową ,dosłownie, zerwany przez
cyklon. Wielu zniszczen nie widać, ale wyobażamy sobie jak tu było z
tym wiatrem 300 km/godz.Państwo jest biedne i mieszkańcy w wiekszości
zdani sa na samych siebie i pomoc z innych krajów, Nowej żeladnii i
kaledonii . My też mamy trochę "darów", ale postaramy się wymienić je
na rybki i owoce na innych wyspach.
W planie mamy odwiedzić najbardziej na północ wysunięte wyspy Torres i
Banks, gdzie podobno żyje 5 krokodyli. Nie mamy pomysłu na pływanie z
krokodylami, już sama obecnośc rekinów wystarcza, aby kapiel była z
dreszczykiem emocji: uda się czy nie, a przecież wiadomo, że homo
sapiens nie należy do rekinich smakołyków. Inaczej się ma z
krokodylami, te jedzą co popadnie nie zagladajac w metrykę ani
paszport. Ale do tych wysp jeszcze daleko i po co tu się teraz
martwić!
niedziela, 31 maja 2015
Minął już prawie miesiąc odkąd opuściliśmy Nową zelandię, rozgrzewani nadzieją znalezienia ciepłych krajów!
We mgle zapomnienia są już te dni, kiedy z kołyszacego się pokładu przyglądalismy sie wyspom Nowej Kaledonii.Tak, własnie , tej Nowej kaledonii, do której wcale nie chcieliśmy, albo przynajmniej ja nie chciałam płynąć!
I tak oto wkrótce minie tydzień odkąd burty naszego jachtu opływają wody morza Koralowego przy wyspach Vanuatu!
A ciepłe kraje? No cóż, na pewno są, ale gdzieś indziej,,,
Dla tych, którzy ciekawi są dalszych szczegołów oto opowieść,,,
Kiedy wypływa się w dlugi rejs, taki jak na przykład z Nowej żelandii na Vanuatu, 900 mil morskich, tylko w przybliżeniu można określić, jak dlugo będzie trwał. My załozyliśmy, że przy bardzo słabych wiatrach przez pierwsze kilka dni i oczekiwanych poźniej passatach zabierze nam to dobre dziesięć dni. jakie to wspaniałe uczucie, wyobrazac sobie, że za jedyne, jedyne dziesięć dni ciepłe, tropikalne powietrze, ciepła woda, lazurowe wybrzeże ,, ach,, nareszcie będę mogła pływac od rana do wieczora, może upoluję jakąś rybkę,,, mmm.
Cień zwątpienia zacząl powoli się zagęstniać, kiedy trzeciego, czwartego i kolejnego dnia bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegoś wiatru, a kiedy nastepnego dnia pojawił się wiatr był to wiatr prosto w nos. Tak więc po długich dniach kołysania się na boki przy flautujących żaglach nastały dni tępej żeglugi maksymalnie pod wiatr z mizerną prędkością trzech węzów i każdego dnia dodawaiśmy do tych dziesięciu dni ,,jeszcze jeden,, jeszcze jeden ,,
No, nawet niedoświadczeni żeglarze wiedzą, że jak się wypływa, to sprawdza się prognozę pogody no, tę dają tutaj na siedem dni i wiedzieliśmy, że początkowo nie będzie wiele wiatru, ale ponieważ ja już dłuzej nie mogłam wytrzymać w tej zimnicy, bo w Nowej zelandii właśnie zaczęła się zima, jeszcze zimniejsza od lata i tego było dla moich kości za wiele i ponieważ bylismy prawie pewni , że dalej na półocy spotkamy dobre passaty, więc pod moim naciskiem , wypłyneliśmy,, i tak oto po dwóch tygodniach mozolenia, byliśmy wciąz daleko od lądu.
I własnie wtedy w głowie mojego kapitana zaświtała szatańska myśl, żeby w ramach odpoczynku a także w celu sprawdzenia co to tak dzwoni w rolerze foka, zrobić stopover na,, Nowej Kaledonii!!! Z braku sił, nie protestowałam, tym bardziej, że Guy uwodził mnie myślą o morskiej kąpieli,, w ciepłej wodzie,,,
No, dopływamy do Ille de Pins, piękne iglaki są, rzeczywiście, woda ma kolor lazuru,, wszystko pieknie, tylko, że zimno!
Guy odważa się na kąpiel, ja nie, spoza bulajów spoglądam na cudny krajobraz, ze smutkiem, bo konsumpcja przy tych temperaturach nie wchodzi w moim przypadku w rachubę.
Mijają kolejne dni w oczekiwaniu na bezwietrzną pogode, żeby Guy mógł wleźć na maszt i sprawdzić stan olinowania foka. kiwa i kiwa, wieje i wieje, mnie ogarnia blada rozpacz, bo dziesięc dni dawno minęło a tropików jak nie było tak nie ma.
Decydujemy sie na zmiane miejsca, kolejne mile, niestety w odwrotnym niż należałoby kierunku, ale za to nieco na północ i bliżej lądu, może będzie cieplej?
Nie, nie jest cieplej, ale spokojna woda w zatoce pozwala wreszcie na sprawdzenie stanu olinowania, Guy włazi na maszt i wszystko wydaje sie być w porządku. No cóż moglibyśmy już być na Vanuatu,,
Sprawdzamy meteo, jest wiatr ale prawie z kierunku w którym mamy płynąć, bedzie cieżko, ale to tylko 100 mil, damy radę? Damy!
Z piekną wietrzna pogodą ruszamy w ten ostatni etap ucieczki od zimna. Kolejny postój to Wyspa Anatom najbardziej poludniowa w archipelagu Vanuatu. mamy specjalne pozwolenie na zrobienie clerance tam właśnie. najpierw jednak trzeba opuścić atol Nowej Kaledonii przez najbliższy passage, Havanah. Wiemy, że elektroniczna mapa, z której korzystamy jest nieco
przesunieta na zachód od rzeczywistości, jakies pół mili. Obliczmy, jak ominąć płyciznę w pasażu, na mapie to 6,5 metra, trochę nam to nie wychodzi i wkrótce przed nami kipiąca woda, ja sugeruje ucieczkę w bok, Guy mówi, ze damy radę. Steruję ręcznie. Wkrótce naszą małą łodeczkę otaczają wielkiie , załamujące sie fale, silnik na obotach, korzystny wiatr i korzystny kierunek prądu pozwalają na utrzymanie dobrej prędkości 6 węzłów , i tak oto przez kwadrans przedzieramy się przez góry i doliny z duszą na ramieniu obserwując głębokościomierz, który myli bąble powietrza z dnem morskim o wskazuje 3, 2 i 1 m głębokości! Jaka ulga, gdy ten kocioł mamy już za sobą , ale muszę przyznać jednoczesnie, fantastyczna frajda!
No a potem to już tylko orka i orka. Pod wiatr, pod prąd zamiast półtora dnia, płyniemy trzy dni.Wreszcie ląd na horyzoncie! Anatom, wyspa wulkaniczna, widoczna z daleka, ach jak to przyjemnie będzie nareszcie sie ,, umyć!
W olbrzymiej zatoce jesteśmy tylko my. Znajdujemy piękne kotwicowisko w płytkiej dwu i pólmetrowej wodzie, ma kolor właściwy,czyli niebieski, ale jest,, no nie zimna, ale też nie ciepła! O bogowie! kiedy wreszcie będę mogła wejśc do wody bez ubrania i bez dreszczy!
Ale kąpiemy się jednak, pływam zaciskając zęby, obiecując sobie, że jeszcze tylko kilka stopni dalej na pólnoc i NA PEWNO bedzie ciepło.
Nastepna wyspa, na której chcemy się zatrzymać, to Tanna, jest tu czynny wulkan, którego łunę mocno świecącą, podziwiamy podczas nocnej żeglugi. Mamy zamiar go odwiedzić i płynąć dalej do Port Villa , stolicy vanuatu.
No właśnie, jakoś trudno nam ten zamiar urzeczywistnić; oto zaczął się czwarty dzień naszego postoju w zatoce Port Resolution ciągle nam coś stoi na przeszkodzie w spotkaniu z wulkanem, a to kombunujemy troche taniej / nie wychodzi/, a to nie mamy wystarczającej ilości gotówki, a to trzeba zrobić pranie / ha, robimy to pranie w gotującej się wodzie o temp 200 stopni, która wypływa tu z okolicznych skał , tochę się parząc przy okazjii/, a kiedy wreszcie jesteśmy umówieni na wynajęcie samochodu razem z parą amerykanów, którzy dopiero co przypłynęli, i kiedy już płyniemy naszą dingi na lad, okazuje się ,ze francuski jacht, który własnie przypłynąl ma ewidentnie jakieś problemy, bo zakotwiczył przy samych skałach na wejściu do zatoki, co robi się tylko wtedy kiedy ma się kłopoty. Zamiast na wulkaniczną wyprawę, wracamy na łódke, uruchamiamy motor i pedzimy na pomoc. Francuski jacht płynący z Nowej kaledonii ma linę, szot foka, owiniętą wokól śruby, jego kapitan własnie nurkuje, żeby ją odplątać, akceptuje naszą pomoc. Chcemy ich pociągnąc na linie wgłąb zatoki żeby mogli zakotwiczyć bezpiecznie. Sytuacja jest trudna, skały, wiatr i duży rozkołys. Robimy podejście od zawietrznej, Guy rzuca linę, nie łapią jestesmy zdecydowanie za blisko,, oj, ledwo przeszliśmy koło ich olinowania z naszymi panelami słonecznymi, które wystają daleko poza rfufę.
Robimy drugie podejście, tym razem oni łapią koniec liny z ich dinghi i mocują go na dziobie, ale trwa to za dlugo, my jesteśmy już na pozycji pod dużym kątem do ich jachtu, z której nie da sie ich pociągąc. Znosi nas na skaly, oni odczepiają łączaca nas linę. Więc trzecie podejście, tym razem ze zgrozą patrzę jak ich łańcuch kotwiczny przybliża się do naszej burty,, ojoj,, goraco, dajemy za wygraną, oni będa jeszcze raz nurkować ,zeby wyzwolić się od liny na propelerze. W końcu im się udaje.
My wracamy na nasze miejsce kotwiczenia i przy cudownie smakującym Cointreau długo dyskutujemy cały ten przypadek.Oczywiście znajdujemy, na papierze, lepsze rozwiązania,, hahhaha, papier jest cierpliwy,,,
A więc dzisiaj, piękna pogoda /wczoraj lało/ i chyba wulkan się nam nie wymnknie.
We mgle zapomnienia są już te dni, kiedy z kołyszacego się pokładu przyglądalismy sie wyspom Nowej Kaledonii.Tak, własnie , tej Nowej kaledonii, do której wcale nie chcieliśmy, albo przynajmniej ja nie chciałam płynąć!
I tak oto wkrótce minie tydzień odkąd burty naszego jachtu opływają wody morza Koralowego przy wyspach Vanuatu!
A ciepłe kraje? No cóż, na pewno są, ale gdzieś indziej,,,
Dla tych, którzy ciekawi są dalszych szczegołów oto opowieść,,,
Kiedy wypływa się w dlugi rejs, taki jak na przykład z Nowej żelandii na Vanuatu, 900 mil morskich, tylko w przybliżeniu można określić, jak dlugo będzie trwał. My załozyliśmy, że przy bardzo słabych wiatrach przez pierwsze kilka dni i oczekiwanych poźniej passatach zabierze nam to dobre dziesięć dni. jakie to wspaniałe uczucie, wyobrazac sobie, że za jedyne, jedyne dziesięć dni ciepłe, tropikalne powietrze, ciepła woda, lazurowe wybrzeże ,, ach,, nareszcie będę mogła pływac od rana do wieczora, może upoluję jakąś rybkę,,, mmm.
Cień zwątpienia zacząl powoli się zagęstniać, kiedy trzeciego, czwartego i kolejnego dnia bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegoś wiatru, a kiedy nastepnego dnia pojawił się wiatr był to wiatr prosto w nos. Tak więc po długich dniach kołysania się na boki przy flautujących żaglach nastały dni tępej żeglugi maksymalnie pod wiatr z mizerną prędkością trzech węzów i każdego dnia dodawaiśmy do tych dziesięciu dni ,,jeszcze jeden,, jeszcze jeden ,,
No, nawet niedoświadczeni żeglarze wiedzą, że jak się wypływa, to sprawdza się prognozę pogody no, tę dają tutaj na siedem dni i wiedzieliśmy, że początkowo nie będzie wiele wiatru, ale ponieważ ja już dłuzej nie mogłam wytrzymać w tej zimnicy, bo w Nowej zelandii właśnie zaczęła się zima, jeszcze zimniejsza od lata i tego było dla moich kości za wiele i ponieważ bylismy prawie pewni , że dalej na półocy spotkamy dobre passaty, więc pod moim naciskiem , wypłyneliśmy,, i tak oto po dwóch tygodniach mozolenia, byliśmy wciąz daleko od lądu.
I własnie wtedy w głowie mojego kapitana zaświtała szatańska myśl, żeby w ramach odpoczynku a także w celu sprawdzenia co to tak dzwoni w rolerze foka, zrobić stopover na,, Nowej Kaledonii!!! Z braku sił, nie protestowałam, tym bardziej, że Guy uwodził mnie myślą o morskiej kąpieli,, w ciepłej wodzie,,,
No, dopływamy do Ille de Pins, piękne iglaki są, rzeczywiście, woda ma kolor lazuru,, wszystko pieknie, tylko, że zimno!
Guy odważa się na kąpiel, ja nie, spoza bulajów spoglądam na cudny krajobraz, ze smutkiem, bo konsumpcja przy tych temperaturach nie wchodzi w moim przypadku w rachubę.
Mijają kolejne dni w oczekiwaniu na bezwietrzną pogode, żeby Guy mógł wleźć na maszt i sprawdzić stan olinowania foka. kiwa i kiwa, wieje i wieje, mnie ogarnia blada rozpacz, bo dziesięc dni dawno minęło a tropików jak nie było tak nie ma.
Decydujemy sie na zmiane miejsca, kolejne mile, niestety w odwrotnym niż należałoby kierunku, ale za to nieco na północ i bliżej lądu, może będzie cieplej?
Nie, nie jest cieplej, ale spokojna woda w zatoce pozwala wreszcie na sprawdzenie stanu olinowania, Guy włazi na maszt i wszystko wydaje sie być w porządku. No cóż moglibyśmy już być na Vanuatu,,
Sprawdzamy meteo, jest wiatr ale prawie z kierunku w którym mamy płynąć, bedzie cieżko, ale to tylko 100 mil, damy radę? Damy!
Z piekną wietrzna pogodą ruszamy w ten ostatni etap ucieczki od zimna. Kolejny postój to Wyspa Anatom najbardziej poludniowa w archipelagu Vanuatu. mamy specjalne pozwolenie na zrobienie clerance tam właśnie. najpierw jednak trzeba opuścić atol Nowej Kaledonii przez najbliższy passage, Havanah. Wiemy, że elektroniczna mapa, z której korzystamy jest nieco
przesunieta na zachód od rzeczywistości, jakies pół mili. Obliczmy, jak ominąć płyciznę w pasażu, na mapie to 6,5 metra, trochę nam to nie wychodzi i wkrótce przed nami kipiąca woda, ja sugeruje ucieczkę w bok, Guy mówi, ze damy radę. Steruję ręcznie. Wkrótce naszą małą łodeczkę otaczają wielkiie , załamujące sie fale, silnik na obotach, korzystny wiatr i korzystny kierunek prądu pozwalają na utrzymanie dobrej prędkości 6 węzłów , i tak oto przez kwadrans przedzieramy się przez góry i doliny z duszą na ramieniu obserwując głębokościomierz, który myli bąble powietrza z dnem morskim o wskazuje 3, 2 i 1 m głębokości! Jaka ulga, gdy ten kocioł mamy już za sobą , ale muszę przyznać jednoczesnie, fantastyczna frajda!
No a potem to już tylko orka i orka. Pod wiatr, pod prąd zamiast półtora dnia, płyniemy trzy dni.Wreszcie ląd na horyzoncie! Anatom, wyspa wulkaniczna, widoczna z daleka, ach jak to przyjemnie będzie nareszcie sie ,, umyć!
W olbrzymiej zatoce jesteśmy tylko my. Znajdujemy piękne kotwicowisko w płytkiej dwu i pólmetrowej wodzie, ma kolor właściwy,czyli niebieski, ale jest,, no nie zimna, ale też nie ciepła! O bogowie! kiedy wreszcie będę mogła wejśc do wody bez ubrania i bez dreszczy!
Ale kąpiemy się jednak, pływam zaciskając zęby, obiecując sobie, że jeszcze tylko kilka stopni dalej na pólnoc i NA PEWNO bedzie ciepło.
Nastepna wyspa, na której chcemy się zatrzymać, to Tanna, jest tu czynny wulkan, którego łunę mocno świecącą, podziwiamy podczas nocnej żeglugi. Mamy zamiar go odwiedzić i płynąć dalej do Port Villa , stolicy vanuatu.
No właśnie, jakoś trudno nam ten zamiar urzeczywistnić; oto zaczął się czwarty dzień naszego postoju w zatoce Port Resolution ciągle nam coś stoi na przeszkodzie w spotkaniu z wulkanem, a to kombunujemy troche taniej / nie wychodzi/, a to nie mamy wystarczającej ilości gotówki, a to trzeba zrobić pranie / ha, robimy to pranie w gotującej się wodzie o temp 200 stopni, która wypływa tu z okolicznych skał , tochę się parząc przy okazjii/, a kiedy wreszcie jesteśmy umówieni na wynajęcie samochodu razem z parą amerykanów, którzy dopiero co przypłynęli, i kiedy już płyniemy naszą dingi na lad, okazuje się ,ze francuski jacht, który własnie przypłynąl ma ewidentnie jakieś problemy, bo zakotwiczył przy samych skałach na wejściu do zatoki, co robi się tylko wtedy kiedy ma się kłopoty. Zamiast na wulkaniczną wyprawę, wracamy na łódke, uruchamiamy motor i pedzimy na pomoc. Francuski jacht płynący z Nowej kaledonii ma linę, szot foka, owiniętą wokól śruby, jego kapitan własnie nurkuje, żeby ją odplątać, akceptuje naszą pomoc. Chcemy ich pociągnąc na linie wgłąb zatoki żeby mogli zakotwiczyć bezpiecznie. Sytuacja jest trudna, skały, wiatr i duży rozkołys. Robimy podejście od zawietrznej, Guy rzuca linę, nie łapią jestesmy zdecydowanie za blisko,, oj, ledwo przeszliśmy koło ich olinowania z naszymi panelami słonecznymi, które wystają daleko poza rfufę.
Robimy drugie podejście, tym razem oni łapią koniec liny z ich dinghi i mocują go na dziobie, ale trwa to za dlugo, my jesteśmy już na pozycji pod dużym kątem do ich jachtu, z której nie da sie ich pociągąc. Znosi nas na skaly, oni odczepiają łączaca nas linę. Więc trzecie podejście, tym razem ze zgrozą patrzę jak ich łańcuch kotwiczny przybliża się do naszej burty,, ojoj,, goraco, dajemy za wygraną, oni będa jeszcze raz nurkować ,zeby wyzwolić się od liny na propelerze. W końcu im się udaje.
My wracamy na nasze miejsce kotwiczenia i przy cudownie smakującym Cointreau długo dyskutujemy cały ten przypadek.Oczywiście znajdujemy, na papierze, lepsze rozwiązania,, hahhaha, papier jest cierpliwy,,,
A więc dzisiaj, piękna pogoda /wczoraj lało/ i chyba wulkan się nam nie wymnknie.
z dala od Nowej Zelandii
Minął już prawie miesiąc odkąd opuściliśmy Nową zelandię, rozgrzewani nadzieją znalezienia ciepłych krajów!
We mgle zapomnienia są już te dni, kiedy z kołyszacego się pokładu przyglądalismy sie wyspom Nowej Kaledonii.Tak, własnie , tej Nowej kaledonii, do której wcale nie chcieliśmy, albo przynajmniej ja nie chciałam płynąć!
I tak oto wkrótce minie tydzień odkąd burty naszego jachtu opływają wody morza Koralowego przy wyspach Vanuatu!
A ciepłe kraje? No cóż, na pewno są, ale gdzieś indziej,,,
Dla tych, którzy ciekawi są dalszych szczegołów oto opowieść,,,
Kiedy wypływa się w dlugi rejs, taki jak na przykład z Nowej żelandii na Vanuatu, 900 mil morskich, tylko w przybliżeniu można określić, jak dlugo będzie trwał. My załozyliśmy, że przy bardzo słabych wiatrach przez pierwsze kilka dni i oczekiwanych poźniej passatach zabierze nam to dobre dziesięć dni. jakie to wspaniałe uczucie, wyobrazac sobie, że za jedyne, jedyne dziesięć dni ciepłe, tropikalne powietrze, ciepła woda, lazurowe wybrzeże ,, ach,, nareszcie będę mogła pływac od rana do wieczora, może upoluję jakąś rybkę,,, mmm.
Cień zwątpienia zacząl powoli się zagęstniać, kiedy trzeciego, czwartego i kolejnego dnia bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegoś wiatru, a kiedy nastepnego dnia pojawił się wiatr był to wiatr prosto w nos. Tak więc po długich dniach kołysania się na boki przy flautujących żaglach nastały dni tępej żeglugi maksymalnie pod wiatr z mizerną prędkością trzech węzów i każdego dnia dodawaiśmy do tych dziesięciu dni ,,jeszcze jeden,, jeszcze jeden ,,
No, nawet niedoświadczeni żeglarze wiedzą, że jak się wypływa, to sprawdza się prognozę pogody no, tę dają tutaj na siedem dni i wiedzieliśmy, że początkowo nie będzie wiele wiatru, ale ponieważ ja już dłuzej nie mogłam wytrzymać w tej zimnicy, bo w Nowej zelandii właśnie zaczęła się zima, jeszcze zimniejsza od lata i tego było dla moich kości za wiele i ponieważ bylismy prawie pewni , że dalej na półocy spotkamy dobre passaty, więc pod moim naciskiem , wypłyneliśmy,, i tak oto po dwóch tygodniach mozolenia, byliśmy wciąz daleko od lądu.
I własnie wtedy w głowie mojego kapitana zaświtała szatańska myśl, żeby w ramach odpoczynku a także w celu sprawdzenia co to tak dzwoni w rolerze foka, zrobić stopover na,, Nowej Kaledonii!!! Z braku sił, nie protestowałam, tym bardziej, że Guy uwodził mnie myślą o morskiej kąpieli,, w ciepłej wodzie,,,
No, dopływamy do Ille de Pins, piękne iglaki są, rzeczywiście, woda ma kolor lazuru,, wszystko pieknie, tylko, że zimno!
Guy odważa się na kąpiel, ja nie, spoza bulajów spoglądam na cudny krajobraz, ze smutkiem, bo konsumpcja przy tych temperaturach nie wchodzi w moim przypadku w rachubę.
Mijają kolejne dni w oczekiwaniu na bezwietrzną pogode, żeby Guy mógł wleźć na maszt i sprawdzić stan olinowania foka. kiwa i kiwa, wieje i wieje, mnie ogarnia blada rozpacz, bo dziesięc dni dawno minęło a tropików jak nie było tak nie ma.
Decydujemy sie na zmiane miejsca, kolejne mile, niestety w odwrotnym niż należałoby kierunku, ale za to nieco na północ i bliżej lądu, może będzie cieplej?
Nie, nie jest cieplej, ale spokojna woda w zatoce pozwala wreszcie na sprawdzenie stanu olinowania, Guy włazi na maszt i wszystko wydaje sie być w porządku. No cóż moglibyśmy już być na Vanuatu,,
Sprawdzamy meteo, jest wiatr ale prawie z kierunku w którym mamy płynąć, bedzie cieżko, ale to tylko 100 mil, damy radę? Damy!
Z piekną wietrzna pogodą ruszamy w ten ostatni etap ucieczki od zimna. Kolejny postój to Wyspa Anatom najbardziej poludniowa w archipelagu Vanuatu. mamy specjalne pozwolenie na zrobienie clerance tam właśnie. najpierw jednak trzeba opuścić atol Nowej Kaledonii przez najbliższy passage, Havanah. Wiemy, że elektroniczna mapa, z której korzystamy jest nieco
przesunieta na zachód od rzeczywistości, jakies pół mili. Obliczmy, jak ominąć płyciznę w pasażu, na mapie to 6,5 metra, trochę nam to nie wychodzi i wkrótce przed nami kipiąca woda, ja sugeruje ucieczkę w bok, Guy mówi, ze damy radę. Steruję ręcznie. Wkrótce naszą małą łodeczkę otaczają wielkiie , załamujące sie fale, silnik na obotach, korzystny wiatr i korzystny kierunek prądu pozwalają na utrzymanie dobrej prędkości 6 węzłów , i tak oto przez kwadrans przedzieramy się przez góry i doliny z duszą na ramieniu obserwując głębokościomierz, który myli bąble powietrza z dnem morskim o wskazuje 3, 2 i 1 m głębokości! Jaka ulga, gdy ten kocioł mamy już za sobą , ale muszę przyznać jednoczesnie, fantastyczna frajda!
No a potem to już tylko orka i orka. Pod wiatr, pod prąd zamiast półtora dnia, płyniemy trzy dni.Wreszcie ląd na horyzoncie! Anatom, wyspa wulkaniczna, widoczna z daleka, ach jak to przyjemnie będzie nareszcie sie ,, umyć!
W olbrzymiej zatoce jesteśmy tylko my. Znajdujemy piękne kotwicowisko w płytkiej dwu i pólmetrowej wodzie, ma kolor właściwy,czyli niebieski, ale jest,, no nie zimna, ale też nie ciepła! O bogowie! kiedy wreszcie będę mogła wejśc do wody bez ubrania i bez dreszczy!
Ale kąpiemy się jednak, pływam zaciskając zęby, obiecując sobie, że jeszcze tylko kilka stopni dalej na pólnoc i NA PEWNO bedzie ciepło.
Nastepna wyspa, na której chcemy się zatrzymać, to Tanna, jest tu czynny wulkan, którego łunę mocno świecącą, podziwiamy podczas nocnej żeglugi. Mamy zamiar go odwiedzić i płynąć dalej do Port Villa , stolicy vanuatu.
No właśnie, jakoś trudno nam ten zamiar urzeczywistnić; oto zaczął się czwarty dzień naszego postoju w zatoce Port Resolution ciągle nam coś stoi na przeszkodzie w spotkaniu z wulkanem, a to kombunujemy troche taniej / nie wychodzi/, a to nie mamy wystarczającej ilości gotówki, a to trzeba zrobić pranie / ha, robimy to pranie w gotującej się wodzie o temp 200 stopni, która wypływa tu z okolicznych skał , tochę się parząc przy okazjii/, a kiedy wreszcie jesteśmy umówieni na wynajęcie samochodu razem z parą amerykanów, którzy dopiero co przypłynęli, i kiedy już płyniemy naszą dingi na lad, okazuje się ,ze francuski jacht, który własnie przypłynąl ma ewidentnie jakieś problemy, bo zakotwiczył przy samych skałach na wejściu do zatoki, co robi się tylko wtedy kiedy ma się kłopoty. Zamiast na wulkaniczną wyprawę, wracamy na łódke, uruchamiamy motor i pedzimy na pomoc. Francuski jacht płynący z Nowej kaledonii ma linę, szot foka, owiniętą wokól śruby, jego kapitan własnie nurkuje, żeby ją odplątać, akceptuje naszą pomoc. Chcemy ich pociągnąc na linie wgłąb zatoki żeby mogli zakotwiczyć bezpiecznie. Sytuacja jest trudna, skały, wiatr i duży rozkołys. Robimy podejście od zawietrznej, Guy rzuca linę, nie łapią jestesmy zdecydowanie za blisko,, oj, ledwo przeszliśmy koło ich olinowania z naszymi panelami słonecznymi, które wystają daleko poza rfufę.
Robimy drugie podejście, tym razem oni łapią koniec liny z ich dinghi i mocują go na dziobie, ale trwa to za dlugo, my jesteśmy już na pozycji pod dużym kątem do ich jachtu, z której nie da sie ich pociągąc. Znosi nas na skaly, oni odczepiają łączaca nas linę. Więc trzecie podejście, tym razem ze zgrozą patrzę jak ich łańcuch kotwiczny przybliża się do naszej burty,, ojoj,, goraco, dajemy za wygraną, oni będa jeszcze raz nurkować ,zeby wyzwolić się od liny na propelerze. W końcu im się udaje.
My wracamy na nasze miejsce kotwiczenia i przy cudownie smakującym Cointreau długo dyskutujemy cały ten przypadek.Oczywiście znajdujemy, na papierze, lepsze rozwiązania,, hahhaha, papier jest cierpliwy,,,
A więc dzisiaj, piękna pogoda /wczoraj lało/ i chyba wulkan się nam nie wymnknie.
We mgle zapomnienia są już te dni, kiedy z kołyszacego się pokładu przyglądalismy sie wyspom Nowej Kaledonii.Tak, własnie , tej Nowej kaledonii, do której wcale nie chcieliśmy, albo przynajmniej ja nie chciałam płynąć!
I tak oto wkrótce minie tydzień odkąd burty naszego jachtu opływają wody morza Koralowego przy wyspach Vanuatu!
A ciepłe kraje? No cóż, na pewno są, ale gdzieś indziej,,,
Dla tych, którzy ciekawi są dalszych szczegołów oto opowieść,,,
Kiedy wypływa się w dlugi rejs, taki jak na przykład z Nowej żelandii na Vanuatu, 900 mil morskich, tylko w przybliżeniu można określić, jak dlugo będzie trwał. My załozyliśmy, że przy bardzo słabych wiatrach przez pierwsze kilka dni i oczekiwanych poźniej passatach zabierze nam to dobre dziesięć dni. jakie to wspaniałe uczucie, wyobrazac sobie, że za jedyne, jedyne dziesięć dni ciepłe, tropikalne powietrze, ciepła woda, lazurowe wybrzeże ,, ach,, nareszcie będę mogła pływac od rana do wieczora, może upoluję jakąś rybkę,,, mmm.
Cień zwątpienia zacząl powoli się zagęstniać, kiedy trzeciego, czwartego i kolejnego dnia bezskutecznie wypatrywaliśmy jakiegoś wiatru, a kiedy nastepnego dnia pojawił się wiatr był to wiatr prosto w nos. Tak więc po długich dniach kołysania się na boki przy flautujących żaglach nastały dni tępej żeglugi maksymalnie pod wiatr z mizerną prędkością trzech węzów i każdego dnia dodawaiśmy do tych dziesięciu dni ,,jeszcze jeden,, jeszcze jeden ,,
No, nawet niedoświadczeni żeglarze wiedzą, że jak się wypływa, to sprawdza się prognozę pogody no, tę dają tutaj na siedem dni i wiedzieliśmy, że początkowo nie będzie wiele wiatru, ale ponieważ ja już dłuzej nie mogłam wytrzymać w tej zimnicy, bo w Nowej zelandii właśnie zaczęła się zima, jeszcze zimniejsza od lata i tego było dla moich kości za wiele i ponieważ bylismy prawie pewni , że dalej na półocy spotkamy dobre passaty, więc pod moim naciskiem , wypłyneliśmy,, i tak oto po dwóch tygodniach mozolenia, byliśmy wciąz daleko od lądu.
I własnie wtedy w głowie mojego kapitana zaświtała szatańska myśl, żeby w ramach odpoczynku a także w celu sprawdzenia co to tak dzwoni w rolerze foka, zrobić stopover na,, Nowej Kaledonii!!! Z braku sił, nie protestowałam, tym bardziej, że Guy uwodził mnie myślą o morskiej kąpieli,, w ciepłej wodzie,,,
No, dopływamy do Ille de Pins, piękne iglaki są, rzeczywiście, woda ma kolor lazuru,, wszystko pieknie, tylko, że zimno!
Guy odważa się na kąpiel, ja nie, spoza bulajów spoglądam na cudny krajobraz, ze smutkiem, bo konsumpcja przy tych temperaturach nie wchodzi w moim przypadku w rachubę.
Mijają kolejne dni w oczekiwaniu na bezwietrzną pogode, żeby Guy mógł wleźć na maszt i sprawdzić stan olinowania foka. kiwa i kiwa, wieje i wieje, mnie ogarnia blada rozpacz, bo dziesięc dni dawno minęło a tropików jak nie było tak nie ma.
Decydujemy sie na zmiane miejsca, kolejne mile, niestety w odwrotnym niż należałoby kierunku, ale za to nieco na północ i bliżej lądu, może będzie cieplej?
Nie, nie jest cieplej, ale spokojna woda w zatoce pozwala wreszcie na sprawdzenie stanu olinowania, Guy włazi na maszt i wszystko wydaje sie być w porządku. No cóż moglibyśmy już być na Vanuatu,,
Sprawdzamy meteo, jest wiatr ale prawie z kierunku w którym mamy płynąć, bedzie cieżko, ale to tylko 100 mil, damy radę? Damy!
Z piekną wietrzna pogodą ruszamy w ten ostatni etap ucieczki od zimna. Kolejny postój to Wyspa Anatom najbardziej poludniowa w archipelagu Vanuatu. mamy specjalne pozwolenie na zrobienie clerance tam właśnie. najpierw jednak trzeba opuścić atol Nowej Kaledonii przez najbliższy passage, Havanah. Wiemy, że elektroniczna mapa, z której korzystamy jest nieco
przesunieta na zachód od rzeczywistości, jakies pół mili. Obliczmy, jak ominąć płyciznę w pasażu, na mapie to 6,5 metra, trochę nam to nie wychodzi i wkrótce przed nami kipiąca woda, ja sugeruje ucieczkę w bok, Guy mówi, ze damy radę. Steruję ręcznie. Wkrótce naszą małą łodeczkę otaczają wielkiie , załamujące sie fale, silnik na obotach, korzystny wiatr i korzystny kierunek prądu pozwalają na utrzymanie dobrej prędkości 6 węzłów , i tak oto przez kwadrans przedzieramy się przez góry i doliny z duszą na ramieniu obserwując głębokościomierz, który myli bąble powietrza z dnem morskim o wskazuje 3, 2 i 1 m głębokości! Jaka ulga, gdy ten kocioł mamy już za sobą , ale muszę przyznać jednoczesnie, fantastyczna frajda!
No a potem to już tylko orka i orka. Pod wiatr, pod prąd zamiast półtora dnia, płyniemy trzy dni.Wreszcie ląd na horyzoncie! Anatom, wyspa wulkaniczna, widoczna z daleka, ach jak to przyjemnie będzie nareszcie sie ,, umyć!
W olbrzymiej zatoce jesteśmy tylko my. Znajdujemy piękne kotwicowisko w płytkiej dwu i pólmetrowej wodzie, ma kolor właściwy,czyli niebieski, ale jest,, no nie zimna, ale też nie ciepła! O bogowie! kiedy wreszcie będę mogła wejśc do wody bez ubrania i bez dreszczy!
Ale kąpiemy się jednak, pływam zaciskając zęby, obiecując sobie, że jeszcze tylko kilka stopni dalej na pólnoc i NA PEWNO bedzie ciepło.
Nastepna wyspa, na której chcemy się zatrzymać, to Tanna, jest tu czynny wulkan, którego łunę mocno świecącą, podziwiamy podczas nocnej żeglugi. Mamy zamiar go odwiedzić i płynąć dalej do Port Villa , stolicy vanuatu.
No właśnie, jakoś trudno nam ten zamiar urzeczywistnić; oto zaczął się czwarty dzień naszego postoju w zatoce Port Resolution ciągle nam coś stoi na przeszkodzie w spotkaniu z wulkanem, a to kombunujemy troche taniej / nie wychodzi/, a to nie mamy wystarczającej ilości gotówki, a to trzeba zrobić pranie / ha, robimy to pranie w gotującej się wodzie o temp 200 stopni, która wypływa tu z okolicznych skał , tochę się parząc przy okazjii/, a kiedy wreszcie jesteśmy umówieni na wynajęcie samochodu razem z parą amerykanów, którzy dopiero co przypłynęli, i kiedy już płyniemy naszą dingi na lad, okazuje się ,ze francuski jacht, który własnie przypłynąl ma ewidentnie jakieś problemy, bo zakotwiczył przy samych skałach na wejściu do zatoki, co robi się tylko wtedy kiedy ma się kłopoty. Zamiast na wulkaniczną wyprawę, wracamy na łódke, uruchamiamy motor i pedzimy na pomoc. Francuski jacht płynący z Nowej kaledonii ma linę, szot foka, owiniętą wokól śruby, jego kapitan własnie nurkuje, żeby ją odplątać, akceptuje naszą pomoc. Chcemy ich pociągnąc na linie wgłąb zatoki żeby mogli zakotwiczyć bezpiecznie. Sytuacja jest trudna, skały, wiatr i duży rozkołys. Robimy podejście od zawietrznej, Guy rzuca linę, nie łapią jestesmy zdecydowanie za blisko,, oj, ledwo przeszliśmy koło ich olinowania z naszymi panelami słonecznymi, które wystają daleko poza rfufę.
Robimy drugie podejście, tym razem oni łapią koniec liny z ich dinghi i mocują go na dziobie, ale trwa to za dlugo, my jesteśmy już na pozycji pod dużym kątem do ich jachtu, z której nie da sie ich pociągąc. Znosi nas na skaly, oni odczepiają łączaca nas linę. Więc trzecie podejście, tym razem ze zgrozą patrzę jak ich łańcuch kotwiczny przybliża się do naszej burty,, ojoj,, goraco, dajemy za wygraną, oni będa jeszcze raz nurkować ,zeby wyzwolić się od liny na propelerze. W końcu im się udaje.
My wracamy na nasze miejsce kotwiczenia i przy cudownie smakującym Cointreau długo dyskutujemy cały ten przypadek.Oczywiście znajdujemy, na papierze, lepsze rozwiązania,, hahhaha, papier jest cierpliwy,,,
A więc dzisiaj, piękna pogoda /wczoraj lało/ i chyba wulkan się nam nie wymnknie.
sobota, 25 kwietnia 2015
trochę wody
problem ze stukotami rozwiązany, trzeba było zrobic gruntowną inspekcję
szafki z kosmetykami i ułorzyć je staranniej. Ale tak to już na łodce jest,
że rozwiązany problem zawsze robi miejsce dla świeżutkich, aż garnących się
do uprzykrzenia ci życia problemów,
więc i te oto maszerują dzielnie w kolejkę do rozwiązywania.
Kolejny dzień żeglugi na północ, w stronę Opui przyniósł nieoczekiwaną refleksję,
że nawet króciutki, niespełna kilkunastomilowy odcinek może sprowadzić cię
do parteru i udowodnić jak marnym , albo w ostateczności żłe przygotowanym
żeglarzem się jest. Opowiezieć? No, dobra opowiem.
Rano budzimy się normalnie, pierwsze spojrzenie na nieb
o, na morze, no cóż wydaję się ze pogoda świetna,
ale trochę wieje Jak się jest w zatoce , na kotwicy i ogląda się odległ,e fale
ze spokojnego pokładu, to wydaje sie że fale
aż tak wielkie nie są a ten szum, to nic, to tylko wiaterek szumi wśród drzew,,,
Tak oto wypływamy ,z zarefowanym na pierwszy ref żaglem głównym i pełną genuą.
Już pierwsza konfrontacja z falami u wyjścia zza zatoki daje nam do myślenia,
postanawiamy zwinąć nieco genuę.
No, coś poszło nie tak, roller się zaciął oboje na dziobie
kombinujemy jak to naprawić i po kwadrancie daję za wygraną, mówię do Guy'a,
trudno zostawmy to jak jest, płyniemy bez genui.
A więc pozbawiamy sie żagla pozwalającego na płynięcie pod wiatr.
Długo piłujemy na grocie i silniku,
a jakże, robiąc zaledwie 3 węzły i po godzinie jesteśmy na pełnym morzu.
A tam to jest dopiero fala!
Nawet nie schodzę na dół, żeby sprawdzić przyczynę hałasów, wiem
ze spadaja różne rzeczy zabezpieczone, owszem ale nie aż tak dobrze zabezpieczone.
No, ale było super fajnie, slońce cały czas
i od kiedy na próbę zdjęliśmy bimini, czyli daszek nad kokpitem,
bez przeszkód nas rozgrzewało.
Teraz jesteśmy na boi, godzinę od Opui, zostaniemy tu, żeby przeczekać silny wiatr spodziewany tej nocy.Wkrótce zacznie się prawdziwe żeglarstwo!
szafki z kosmetykami i ułorzyć je staranniej. Ale tak to już na łodce jest,
że rozwiązany problem zawsze robi miejsce dla świeżutkich, aż garnących się
do uprzykrzenia ci życia problemów,
więc i te oto maszerują dzielnie w kolejkę do rozwiązywania.
Kolejny dzień żeglugi na północ, w stronę Opui przyniósł nieoczekiwaną refleksję,
że nawet króciutki, niespełna kilkunastomilowy odcinek może sprowadzić cię
do parteru i udowodnić jak marnym , albo w ostateczności żłe przygotowanym
żeglarzem się jest. Opowiezieć? No, dobra opowiem.
Rano budzimy się normalnie, pierwsze spojrzenie na nieb
o, na morze, no cóż wydaję się ze pogoda świetna,
ale trochę wieje Jak się jest w zatoce , na kotwicy i ogląda się odległ,e fale
ze spokojnego pokładu, to wydaje sie że fale
aż tak wielkie nie są a ten szum, to nic, to tylko wiaterek szumi wśród drzew,,,
Tak oto wypływamy ,z zarefowanym na pierwszy ref żaglem głównym i pełną genuą.
Już pierwsza konfrontacja z falami u wyjścia zza zatoki daje nam do myślenia,
postanawiamy zwinąć nieco genuę.
No, coś poszło nie tak, roller się zaciął oboje na dziobie
kombinujemy jak to naprawić i po kwadrancie daję za wygraną, mówię do Guy'a,
trudno zostawmy to jak jest, płyniemy bez genui.
A więc pozbawiamy sie żagla pozwalającego na płynięcie pod wiatr.
Długo piłujemy na grocie i silniku,
a jakże, robiąc zaledwie 3 węzły i po godzinie jesteśmy na pełnym morzu.
A tam to jest dopiero fala!
Nawet nie schodzę na dół, żeby sprawdzić przyczynę hałasów, wiem
ze spadaja różne rzeczy zabezpieczone, owszem ale nie aż tak dobrze zabezpieczone.
No, ale było super fajnie, slońce cały czas
i od kiedy na próbę zdjęliśmy bimini, czyli daszek nad kokpitem,
bez przeszkód nas rozgrzewało.
Teraz jesteśmy na boi, godzinę od Opui, zostaniemy tu, żeby przeczekać silny wiatr spodziewany tej nocy.Wkrótce zacznie się prawdziwe żeglarstwo!
wtorek, 21 kwietnia 2015
ku ciepłu
po długim okresie milczenia, czuję, że zbliża sie czas, kiedy będę miała
coś do opowiedzenia, coś,
tchnacego optymizmem i radością życia. Bo dotychczas, psia jego mać/
prosze o wybaczenie dosadności, w zasadzie mogłabym jeszcze dosadniej,
ale po co się nakręcać/ nijak tej radości doszukać się nie mogłam.
Oczywiście wszystko jest w głowie i wszystko jest względne, ale
widocznie mam już tak mocno wdrukowany w szare komórki wstret do zimna,
że mimo najgorętszego lata w Nowej Zelandii odkad sięga pamięć górali,
bardzo sie z powodu zimna wycierpiałam. Nie mogę jeszcze całkowicie odgwizdać,
bo lato tu właśnie ma sie ku końcowi i dni robią się coraz zimniejsze, ale
zanim zima tu zagości na dobre mnie tu już po prostu nie będzie!!
Właśnie ruszylismy nasz kilkunastotonowy dom z żaglami i po pierwszej
nocy spędzonej poza mariną i pierwszym dniu żeglugi na północ, a więc ku ciepłu
zdobyłam sie wreszcie na odwagę
by odnowić blogowanie.
nasz poczetek żeglugi nie jest wolny od znaków zapytania,
najpoważniejszy to dokąd płyniemy, bo pierwotny plan płyniecia na Vanuatu chyba nie jest
możliwy do realizacji,
własnie donoszą w necie o stanie wojennym w stolicy Port Vila a
i inne doniesienia o wzrastajacej agresywności pozbawionych wszystkiego tubylców wcale
nie zachęcają.
Dodatkowo, oficjalna strona internetowa władz Vanuatu nie funkcjomuje,
brak odpowiedzi na nasz mail w sprawie pozwolenia na zatrzymanie się na południowych
wyspach przed wejsciem do port of entry i dokonaniem formalnosci wjazdowych.
Ze spojrzenia na mapę tej
części świata wynika,
że, aby nie nadkładajac zbytnio drogi, z Nowej żelandii dopłynać do poludniowej
części Papui Nowej Gwinei i nie zatrzymywać się na Vanuatu
/ gdzieś do cholewki zatrzymać się trzeba/, do wyboru ma się Nową Kaledonię i świetnie,
tylko
zarówno ja jak i Guy wstrętem darzymy ten kraj o od miesięcy zaklinaliśmy sie,
że do Nowej Kaledonii to za nic w świecie nie popłyniemy.
No a teraz proszę, od kilkunastu godzin staramy się znaleźc jakieś pozytywne strony tej
decyzji.
W przerwach na myślenie i pisanie zajmuję się tropieniem hałasów i hałasików, no, wiecie
takich drobnych stukań i stukocików, których na łodce, po gruntyownym remoncie
/ tak to ja przez dwa miechy urabiałam się po łokcie, żeby łodka wyglądała jako tako/
Właśnie coś stuka w mojej łazience i nie wiem co.Więc do kolejnego aktu odwagi.
coś do opowiedzenia, coś,
tchnacego optymizmem i radością życia. Bo dotychczas, psia jego mać/
prosze o wybaczenie dosadności, w zasadzie mogłabym jeszcze dosadniej,
ale po co się nakręcać/ nijak tej radości doszukać się nie mogłam.
Oczywiście wszystko jest w głowie i wszystko jest względne, ale
widocznie mam już tak mocno wdrukowany w szare komórki wstret do zimna,
że mimo najgorętszego lata w Nowej Zelandii odkad sięga pamięć górali,
bardzo sie z powodu zimna wycierpiałam. Nie mogę jeszcze całkowicie odgwizdać,
bo lato tu właśnie ma sie ku końcowi i dni robią się coraz zimniejsze, ale
zanim zima tu zagości na dobre mnie tu już po prostu nie będzie!!
Właśnie ruszylismy nasz kilkunastotonowy dom z żaglami i po pierwszej
nocy spędzonej poza mariną i pierwszym dniu żeglugi na północ, a więc ku ciepłu
zdobyłam sie wreszcie na odwagę
by odnowić blogowanie.
nasz poczetek żeglugi nie jest wolny od znaków zapytania,
najpoważniejszy to dokąd płyniemy, bo pierwotny plan płyniecia na Vanuatu chyba nie jest
możliwy do realizacji,
własnie donoszą w necie o stanie wojennym w stolicy Port Vila a
i inne doniesienia o wzrastajacej agresywności pozbawionych wszystkiego tubylców wcale
nie zachęcają.
Dodatkowo, oficjalna strona internetowa władz Vanuatu nie funkcjomuje,
brak odpowiedzi na nasz mail w sprawie pozwolenia na zatrzymanie się na południowych
wyspach przed wejsciem do port of entry i dokonaniem formalnosci wjazdowych.
Ze spojrzenia na mapę tej
części świata wynika,
że, aby nie nadkładajac zbytnio drogi, z Nowej żelandii dopłynać do poludniowej
części Papui Nowej Gwinei i nie zatrzymywać się na Vanuatu
/ gdzieś do cholewki zatrzymać się trzeba/, do wyboru ma się Nową Kaledonię i świetnie,
tylko
zarówno ja jak i Guy wstrętem darzymy ten kraj o od miesięcy zaklinaliśmy sie,
że do Nowej Kaledonii to za nic w świecie nie popłyniemy.
No a teraz proszę, od kilkunastu godzin staramy się znaleźc jakieś pozytywne strony tej
decyzji.
W przerwach na myślenie i pisanie zajmuję się tropieniem hałasów i hałasików, no, wiecie
takich drobnych stukań i stukocików, których na łodce, po gruntyownym remoncie
/ tak to ja przez dwa miechy urabiałam się po łokcie, żeby łodka wyglądała jako tako/
Właśnie coś stuka w mojej łazience i nie wiem co.Więc do kolejnego aktu odwagi.
środa, 28 stycznia 2015
luźno o Nowej Zelandii
Nowa Zelandia w niczym nie przypomina Polinezji Francuskiej , niestety.
Niezależnie od uroku naturalnego, no wiecie, te górki, dolinki, ta trawka zielona
,,te zatoczki do wyboru do koloru, faktor najistotniejszy, niejako warunkujący
możlowość nacieszania sie tymi dobrami a mianowicie temperatura powietrza ,
rano , w nocy i w południe, kiedy słońce świeci cudnie jest poniżej standardu, niestety.
Tak wiec liczę miesiące, które dzielą nas od opuszczenia strefy zimna
i w marzeniach oddaję sie już boskim kąpielom w modrej wodzie wysp Pacyfiku.
na pierwszy ogień pójdzie Vanuatu, nic to że rekiny i takie tam inne niebezpieczeństwa,
najważniejsze, ze do wody można wejść zawsze, rano, wieczór i w południe, kiedy słońce świeci cudnie.
Zeby oddać jednak sprawiedliwość, udało się nam w ostatnich dniach wygrzać w ciepłej,
ba, nawet goracej wodzie w górskim strumyku, gdzie woda o mocnym zapachu siarki ma taka temperature jak w wannie.
Jedyne 45 minut marszu urokliwą ścieżką, jeśli z opcją autostopu; z opcja dla niefartowców 2
godziny z okladem. Machanie ręka na przejeżdżajace samochody ma tu skuteczność stuprocentowa,
wiec tylko raz szliśmy asfaltem .
Great Barrier Island ma wiele uroku i gdyby przeciągnąć ją trochę na północ,
tak powiedzmy 20 stopni, to byloby jak w raju.
Niezależnie od uroku naturalnego, no wiecie, te górki, dolinki, ta trawka zielona
,,te zatoczki do wyboru do koloru, faktor najistotniejszy, niejako warunkujący
możlowość nacieszania sie tymi dobrami a mianowicie temperatura powietrza ,
rano , w nocy i w południe, kiedy słońce świeci cudnie jest poniżej standardu, niestety.
Tak wiec liczę miesiące, które dzielą nas od opuszczenia strefy zimna
i w marzeniach oddaję sie już boskim kąpielom w modrej wodzie wysp Pacyfiku.
na pierwszy ogień pójdzie Vanuatu, nic to że rekiny i takie tam inne niebezpieczeństwa,
najważniejsze, ze do wody można wejść zawsze, rano, wieczór i w południe, kiedy słońce świeci cudnie.
Zeby oddać jednak sprawiedliwość, udało się nam w ostatnich dniach wygrzać w ciepłej,
ba, nawet goracej wodzie w górskim strumyku, gdzie woda o mocnym zapachu siarki ma taka temperature jak w wannie.
Jedyne 45 minut marszu urokliwą ścieżką, jeśli z opcją autostopu; z opcja dla niefartowców 2
godziny z okladem. Machanie ręka na przejeżdżajace samochody ma tu skuteczność stuprocentowa,
wiec tylko raz szliśmy asfaltem .
Great Barrier Island ma wiele uroku i gdyby przeciągnąć ją trochę na północ,
tak powiedzmy 20 stopni, to byloby jak w raju.
zimno
zimno jak się okazuje jest pojęciem względnym, luźno jedynie związanym z temperaturą.
Ćwiczę ten temat odkąd w Nowej Zelandii rozpoczęło się kalendarzowe lato i tubylcy uznali
zgodnie, że nastał czas krótkich rękawków, opalania białych brzuszków i, o zgrozo, morskich
kąpieli.
Kiedy więc tylko dzień się ozloci słoneczkiem, nurze dawać nura w morską kipiel, pływać,
nurkować i taplać się z rozkoszą i co tylko!
Wszystkiemu przyglądam sie ja, ubrana od stóp do glów w super termo ubranka, w skarpetkach
i czapce , drżącą z zimna ręką sięgajac po goracą herbatę, sama nie wiem czy bardziej
przerażona czy zazdrosna,,
Albo dajmy na to na plaży,, dopływamy właśnie do pięknej plaży na pólwyspie Coromandel,
z tętniącym życiem kempingiem.
Godzina jżz tak pod wieczór, szósta powiedzmy, dnia zostało wprawdzie jeszcze trzy godziny, ale
u nas juz kolacja i zamykanie wszystkiego na noc, a tam, na lądzie kanikula na caałego!
Ludzie spacerują goli po plaży, wlażą do wody, ktoś tam na kajaku, ktos nurkuje,,
no jak w ćhorwacji w pelni sezonu w poludnie , a przecież wystarczy jeden rzut oka na termometr,
żeby sie przekonać ze zimno jak diabli!
Teraz na przyklad, równiez godzina szósta, po południu, nasz termometr pokazuje 22,6 stopni
Celsjusza, ja mam na sobie tylko jedna warstwę ubrań i jeśli nie będę wychodzić na zewnątrz
/brrrr, mam nadzieję, że nie bedę musiał,a/ to tak już zostanie do rana, z tym tylko,
że na noc ubiorę zimową piżamkę, wskoczę pod cieplą kołderkę i tyle mnie widzieli!!
Ćwiczę ten temat odkąd w Nowej Zelandii rozpoczęło się kalendarzowe lato i tubylcy uznali
zgodnie, że nastał czas krótkich rękawków, opalania białych brzuszków i, o zgrozo, morskich
kąpieli.
Kiedy więc tylko dzień się ozloci słoneczkiem, nurze dawać nura w morską kipiel, pływać,
nurkować i taplać się z rozkoszą i co tylko!
Wszystkiemu przyglądam sie ja, ubrana od stóp do glów w super termo ubranka, w skarpetkach
i czapce , drżącą z zimna ręką sięgajac po goracą herbatę, sama nie wiem czy bardziej
przerażona czy zazdrosna,,
Albo dajmy na to na plaży,, dopływamy właśnie do pięknej plaży na pólwyspie Coromandel,
z tętniącym życiem kempingiem.
Godzina jżz tak pod wieczór, szósta powiedzmy, dnia zostało wprawdzie jeszcze trzy godziny, ale
u nas juz kolacja i zamykanie wszystkiego na noc, a tam, na lądzie kanikula na caałego!
Ludzie spacerują goli po plaży, wlażą do wody, ktoś tam na kajaku, ktos nurkuje,,
no jak w ćhorwacji w pelni sezonu w poludnie , a przecież wystarczy jeden rzut oka na termometr,
żeby sie przekonać ze zimno jak diabli!
Teraz na przyklad, równiez godzina szósta, po południu, nasz termometr pokazuje 22,6 stopni
Celsjusza, ja mam na sobie tylko jedna warstwę ubrań i jeśli nie będę wychodzić na zewnątrz
/brrrr, mam nadzieję, że nie bedę musiał,a/ to tak już zostanie do rana, z tym tylko,
że na noc ubiorę zimową piżamkę, wskoczę pod cieplą kołderkę i tyle mnie widzieli!!
poniedziałek, 5 stycznia 2015
regularne zycie seksualne
,,,to zapewne marzenie wiekszosci.
no, bo statystyczna kobieta jak juz ma mezczyzne, to chce zeby to byl mezczyzna.
Ja procz tego oczekuje, aby mezczyzna byl przede wszystkim zeglarzem.
Jesli on jest na dodatek mezczyzna to ,, do blogiego zycia na wodzie mozna dodac i to z tytulu.
No, a jesli sie uwzgledni moj, nasz wiek,, niedaleko szesdziesiatki, no to prosze ja was,, zyc nie umierac!
Jestesmy wciaz na polnocy Nowej Zelandii. Zakupy robilismy w miasteczku Paihia, to podobno takie nowozelandzkie Saint Tropez. No co by tu powiedziec w ramach komentarza,,,chyba , moze, ze kolor tutejszej trawy jest niezwykle piekny i intensywny, ale jesli ktos lubi ladne krajobrazy to moze sie na przyklad kopnac doKamesznicy albo wystarczy nawet i Debowiec,,,to wyjdzie znacznie, znacznie taniej.
no, bo statystyczna kobieta jak juz ma mezczyzne, to chce zeby to byl mezczyzna.
Ja procz tego oczekuje, aby mezczyzna byl przede wszystkim zeglarzem.
Jesli on jest na dodatek mezczyzna to ,, do blogiego zycia na wodzie mozna dodac i to z tytulu.
No, a jesli sie uwzgledni moj, nasz wiek,, niedaleko szesdziesiatki, no to prosze ja was,, zyc nie umierac!
Jestesmy wciaz na polnocy Nowej Zelandii. Zakupy robilismy w miasteczku Paihia, to podobno takie nowozelandzkie Saint Tropez. No co by tu powiedziec w ramach komentarza,,,chyba , moze, ze kolor tutejszej trawy jest niezwykle piekny i intensywny, ale jesli ktos lubi ladne krajobrazy to moze sie na przyklad kopnac doKamesznicy albo wystarczy nawet i Debowiec,,,to wyjdzie znacznie, znacznie taniej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)