czwartek, 13 października 2016

wakacynie

wakacje
tak jak oczekiwaliśmy, żegluga na południe okazała się być bardzo relaksowa ; nie stresowaliśmy się w ogóle brakiem wiatru i żeglowalismy sobie wolniutko, wolniutko. Złapalismy jedną rybe, barrakudę o dobrym, białym mięsku. Co noc bezchmurne niebo, nawet okien nie zamykalismy na noc / jak nazywają się okna na żaglówce?/.
 Po prawie tygodniu dotarliśmy na pierwszą z trzech wenezuelskich wysp, które odwiedzimy. Blanquilla - wyspa osłów i kaktusów. Pierwszy kontakt z wenezuelczykami / coast guard/ okazuje się bardzo sympatyczny, dochodzi nawet do wymiany dóbr - oni nam rybę, my im piwo/. straż graniczna stacjonująca na Blanquillii w porządnych budynkach otoczonych palmami  to jedyna ludność na wyspie, nie licząc kilku rybaków czasami nocujących w bidnych drewnianych baraczkach. Cała  ta okrągła wyspa, z kilkoma zatoczkami porośnięta jest buszem i kaktusami, z którymi później  zawieramy bardzo bliską znajomość. Brak wody zapewne uniemożliwił jej zasiedlenie, przyjęły się tylko osły, jedyni mieszkańcy wyspy, nie licząc jaszczurek i ptaków.
Kowiczymy w zatoczce na zachodnim brzegu, taka zatoczka z marzeń każdego, nie tylko żeglarza. Ma kształt litery u; boki to skaliste urwiska, łuk to plaża z bialutkim, miękkim piaskiem. Woda turkusowa, pełna ryb rozmaitych kształtach i kolorach.
Otwarte morze w kierunku zachodnim co wieczór połyka zachodzące słońce, co obserwujemy ze szklaneczką trunku w ręku. No, powiedzcie sami, czy nie tak właśnie powinny wyglądać wakacje? na dodatek jesteśmy tu zupełnie, zupełnie sami. Dwukrotnie odwiedzają nas rybacy. Dostajemy dwie olbrzymie langusty i rybę. Ryba na obiad, langusty na kolację. Ale nie wyszło nam to na dobre, oboje jestśmy chorzy i podejrzewamy langusty , może za długo czekały w wiadrze na ugotowanie, a może były za duże,,Na drugi dzień nawet myśleć o rybach nie możemy / jak na ironię tu właśnie udaje się nam ustrzelić pierwsze ryby z kuszą.Nasza kusza jest do kitu i trzeba doprawdy prawie dotknąć ryby, żeby ją upolowąć/.Robimy też wycieczkę na ląd. Zaopatrzeni w kilka litrów wody, wysokie buty  długie spodnie, maczetę i kijki do maszerowania lądujemy na plaży. Bez trudu znajdujemy scieżkę, ha ,wiele ścieżek wydeptanych przez osły i staramy się iśc wzdłuż wybrzeża, w kierunku długich piaszczystych plaż. Kaktusy niestety nie są w okresie owocowania i nici z konfitury z opuncji, za to kolce, owszem są podstępne i raz po raz unieruchomiają nas na chwilę, zmuszając do ostrożnego oczyszczania butów i odkrytych partii nóg z długich cienkich kolców, zakończonych haczykiem, który to haczyk właśnie włazi pod skórę albo wbija się w podeszwy. Jeden kolec tak wbija się Guy'owi w mały palec,że zabiera nam pół godziny jego wyciągniecie.Zmęczeni prażącym słońcem, z przyjemnością zanurzamy się w morzu przy pieknej plaży, gdzie przy opuszczonym baraczku rybaków znajdujemy owocującą papaję i do pleceka trafiaja trzy sztuki tych cudownych owoców. Od czasu do czasu na widoku pojawia się osioł, tak jak i my zdziwiony spotkaniem, jeden osioł to musiał byc naprawdę osioł - cały w kaktusach, nie pozwolił jednak ,by mu je pozdejmowac, uciekł, biedaczek. Droga powrotna się dłluży i oboje jesteśmy uradowani widokiem masztów naszego domku na wodzie.Tak, prawdziwe wakacje!

No, niestety, czwartej nocy Guy budzi mnie zaniepokojony zmieniającym się kierunkiem wiatru i rosnącym hałasem fal uderzająceych o brzegi naszej zatoczki. Jego zdaniem trzeba się wynosić, bo jak morze urośnie, z falami od zachodu lub połnocnego zachodu, to może być ciężko wydostać się z naszej zatoczki, która zmieni się w pułapkę. Cały ten strach to z powodu dużej depresji, która właśnie zmienia nazwę na cyklon Matthiew i zbliża się nieoczekiwanie w naszym kierunku. Rada nie rada, zgadzam się z moim kapitanem i podnosimy kotwicę. Przyjmujemy kierunek na wyspy Avez, ale po 24 godzinach decydujemy się na zjazd na południe - cyklon który jest niedaleko napędza nam stracha. I dobrze,  zamiast na Avez, lądujemy na Tortugas i chwilę przed zmierzchem i burzą rzucamy kotwicę pomiędzy rybackimi barkami przy Tortugillas. Ta burza, która objęla również Avez, jako element nieco odleglejszego cyklonu nie była grożna - wiatr około 30 wezłów, ale za to jakie widowisko! Do czwartej nad ranem niebo wybłyszczało się błyskawicami  o częstotliwości migających światełek na dyskotece, tyle że owiele jaśniejszych, wręcz porażających. Dobrze, że zmęczeni przespaliśmy większośc spektaklu, upewniając się od czasu do czasu, że nic nam nie zagraża.
A pogodnym rankiem zmieniamy miejsce na znaną Guy'owi z poprzedniego pobytu zatokę  na Tortugas koło lotniska i stacji coast guard. Tortugas - wyspa komarów. Bo po tej burzy, na lądzie powstało pełno kałużysk i stawów  - raj dla komarów. Myślelismy , że trzymać się będą tylko lądu ale w nocy okazało się że na łodce jest ich też pełno! Po upiornej nocy / komary są gorsze od upiorów!/robię inspekcję na łódce i znajduję o zgrozo dwa siedliska wody i wilgoci już pięknie przez komary zasiedlone!! Wojna! oczywiście zaopatrzeni w odpowiednie środki wojnę z komarami wygrywamy, ale Tortugas już na zawsze pozostanie w pamięci jako miejsce komarne / lub koszmarne/.
Zawieramy znajomośc z Wenezuelczykami, którzy na swoim luksusowym jachcie motorowym przypłyneli z Porto la Cruz na weekend . Opowiadają o trudnościach w ich kraju, przypominając mi lata postsolidarnościowe w Polsce i kryzys ekonomiczny po wymieceniu komuny. 
Weneuzela ma złoża ropy naftowej, ale nikt jej od nich nie kupuje, więc jej cena jest bardzo niska, tak niska, że za czterdzieści litrów które dostajemy , nie płacimy nic, bo byłoby to ,, ułamki centa zaledwie!
Z pełymi kanistrami i bakiem ruszamy na Avez. Łatwa , przyjemna żegluga z wiatrem i lądujemy wśród białych piasków , turkusowej wody w bezludnym rajskim zakątku.Na wyspach Avez mieszkają ptaki olbrzymie ilości wielkich ptaków o pelikanowych diobach, których małe mają białe upierzenie i malutkie dziobki. Udaje się je obserwować z bliska, w ogóle się nas nie boją i dopiero gdy Guy  prawie zahacza nogą o gniazdo, wysiadujący jaja rodzic ostentacyjnie zrywa sie leniwie do krótkiego lotu, by zaraz po naszym przejsciu, powrócic do swojej rodzicielskiej roboty. Ptaków są setki, setki chodz.imy wśród nich.Dziwne, że zapach nie jest za bardzo nieznośny, prawie nie przeszkada w zwiedzaniu wysp.
Polujemy na ryby z kuszą. Guy ustrzelił jedną, zabrało to jednak tyle czasu, żę zapadł zmierzch i nie starczyło dnia na złapanie drugiej. Kolacja z jednej małej rybki to a mało, trzeba podeprzeć się konserwowanym tuńczykiem. 
Udało mi się rozpocząc kolejny projekt - robię, razem z Guy oczywiście stół w kokpicie. On wycina w drzewie, wierci i wkręca ja szlifuje i maluję tak oto jeden element stołu już gotowy. Niestety, łapiemy gumę. to znaczy mamy awarię. Po raz kolejny tuba z membraną naszego wielkiego desaliniatora zaczyna cieknąc,  nasa poprzednia naprawa okaała się niedobra, musimy czym prędzej płynąc na Curacao, tu sa wielkie sklepy żeglarskie, w razie potrzeby znajdziemy potrzebne części zamienne. Tu jest także regulator do naszego windgeneratora tak długo poszukiwany po wszystkich innych łatwo dostęnych wyspach karaibów. Tylko tu,  na samym krańcu Karaibów nareszcie nas problem z wingeneratorem zostanie rowiązany!
Koniec wakacji, koniec bezludnych wysp, wracamy do cywilizacji.
Po 24 godzinach wpływamy do zatoki Spanish Water. o dziwo ten kanał raczej  nie jest balizowany, nie są oznaczone płycizny i nie przykładając się wystarczająco do stertowania, ładuję nas na zbyt płytką wodę, ojoj dotykamy kilem dna i wstyd i hańba dla mnie!
Nic się nie dzieje, zaraz schodzimy z płycizny ,ale już nie lubię Spanish Water, żeby  myślę sobie , cholewcia, dla tylu żeglarzy, którzy tu przypływają, nie chciało się tym potomkom Holendrów i niewolników Holendrów postawic kilku patyków ostrzegawczych! Na drugi dzień skołowane procedury check in / wizyta autobusem w stolicy kilometry na piechotę i dłużące się procedury , formularze do wypełnienia/ do reszty zniechęcają mnie do wyspy. Mnóstwo turystów, hoteli, restauracji , sklepów ,samochodów. Jaka szkoda, że nie da się bez tego bejśc. Robimy zakupy, naprawiamy co trzeba i spadamy, mam nadzieję wkrótce!!
Droga przed nami do łatwych nie należy  -  pod wiatr, pod prąd, jakieś 600 mil w linii prostej, może trzeba będzie robić 1000 żeby wrócić na Martynikę!
















niedziela, 18 września 2016

bezludna wyspa z internetem

Grenada kojarzy się ze słońcem, przyprawami i zielonością, dla mnie jednak zostanie w pamięci jako dobre miejsce do prac na łodce. Dobre i niedobre bo tu po raz pierwszy naprawde się kłócimy / o zasady, czyli jak porządnie i ładnie powinna by wykonana praca na łódce - dla Guy liczy się tylko funkcjonalność, ja upieram się przy estetyce, która kosztuje zawsze dodatkową  pracę/.
Pobyt przy stolicy St georges, po relaksowym na Ile Ronde a przedtem jeszcze na urokliwej Tabago Cays zaczyna sie od zarobienia kilku groszy / kilkuset dolarow/ przy naprawie żagla i uszyciu pokrowca na dingy dla sasiada na kotwicowisku, brytyjczyka, któru tu przeczekuje sezon cyklonów. Tak zarobione pieniądze zaraz wydajemy różności na potrzebne do naprawy naszej łodki. A więc najpierw naprawa mocowania windy kotwicznej,bo za każdym wyciąganiem kotwicy cala winda się trzęsie grożac wyrwaniem się z łódki. Przy okazji upieram się na kmpletnej rekonstrukcji zamknięcia komory kotwicznej, na samym dziobie, gdzie mieści się kotwica, łańcuch, lina i zapasowa kotwica.
Praca sprowadza się do wykonania drzwiczek i z pozoru nic wielkiego , ale zajmuje nam to cztery dni , dwie ostre dysputy i,, cóż, drzwiczki są ,ale wymagaja jeszcze poprawy.
Następnie nie wypadając z rytmu , zabieram się do odnowienia ścian kabiny dziobowej, którą nazywam też swoją kabiną i w której będziemy umieszczać naszych gości.
Jest tak jak zawsze - praca wydaje się być prosta, ale po drodze napotykamy na problemy kompleksowe i w efekcie po tygodniu dopiero możemy cieszyć się efektem tego remontu. Kabina nie tylko ma nową wykładzinę na ścianach, ale także pozbyła sie jedej pólki, inną podnieśliśmy o 20 centymetrów. Te operacje to dwa dni pracy, co nie oznacza, że podnosimy półkę o kilka milimetrów na godzinę, ale że niezbędne jest tak wiele innych  dodatkowych czynności o przymierzaniu nie wspominając.Oczywiście, jak zaczyna padać sprawa się komplikuje, bo na ten czas trzeba sprzątnąć narzędzia z kokpitu, zamknąc wszystkie okna, przykryć malowane elementy, no, właśnie właśnie , rewolucja w rewolucji. Ale dalismy radę i wykładziny oraz siły starczyło mi na kacik z koją w części nawigacyjnej. Łódka wygląda coraz lepiej. Apetyt jak wiadomo rosnie w miarę jedzenia i mam już wiele nowych projektów w głowie, teraz trzeba tylko znaleźć odpowiedni moment uśpienia czujności Guy, żeby uzyskac jego akceptację. Ha, jego akceptacja jest niezbędna, bo każdy pomysł remontowy zahacza o problemy, których sama rozwiązac nie potrafię. Z dziedziny elektryczności, hydrauliki, epoksydowania czy choćby siły fizycznej.Wcale się mu nie dziwię, gdy ma już po prostu dość i woła o wakacje z plecakiem w górach.
Ja też bym sobie chętnie odpoczęła ,hahaha.
O właśnie  krystalizuje się plan wakacji. Po tych wszystkich remontach  i niezałatwionych sprawach papierkowych na Martynice / właśnie przypłynęlismy tu z Greanady kilka dni temu, okropnie duszno i goraco i leje na dodatek/ wyprawiamy się na bezludne wenezuelskie wyspy Avez i Blanquilla. Są naprawdę bezludne, nie tak jak Ile de Saline koło Grenady, gdzie nie ma żywej duszy , ale jest internet i to za darmo!!








Wenezuela jako taka stała się zbyt niebezpieczna dla żeglarzy z powodu rosnącej agresywności i napadów zdesperowanych tubylców, ale nasze wyspy leżą zbyt daleko od lądu, aby się komukolwiek opłacało tam rabować i napadać. Mamy do przepłynięcia około trzystu mil w kierunku zachodnim a więc nareszcie z dala od wysp, kanałów i szlaków żęglugowych kontenerowców. Czyli spokój i cisza, no trochę wiaterku jednak się przyda, spodziewamy się ok 15 wezłów z południowego wschodu a więc pychota!

środa, 10 sierpnia 2016

po Antylach

włóczymy się po Antylach już cztery miesiace i mogę poważyć się na krótki oipis tych wysp, które rozrzucone po Atlantyku jak ziarna siewcy, od dawna przyciągają amatorów żeglarstwa.
Począwszy od północy - wyspa Saint Martin, dziwaczny zlepek dwóch państw  - na półudniu część należąca do Francji, powyżej obecnie już niepodległa część holenderska. W cześci francuskiej porządek jak w Europie, opieka socjalna i zdrowotna, wywóz śmieci, zwodzony most - wszystko na koszt państwa, czyli Francji. U Holendrów / St Marteen/ wolna amerykanka. Najważniejsze, alkohol i papierosy prawie jak za darmo / cz. francuska/, zaopatrzenie w akcesoria żeglarskie chyba najbogatsze na świecie /cz holenderska/. Z tych to powodów byliśmy tam dwukrotnie i obkupilismy sie we wszystko .
Poniżej wyspy, które tylko mijalismy - Saba i Monserat. Saba nie ma żednego dobrego kotwicowiska, więc odpada w przedbiegach jako cel żeglarski, Monserat odstrasza rozsiewanymi oparami siarki z czynnego od czasu do czasu wulkanu , więc też jej nie wyjaśnilismy.
Potem brytyjskie St Kitt & Lewis. Ponieważ za clerance trzeba płacić, nie schodziliśmy na ląd, poza jedną wizyta w ogromnej, nowej i pustej zupełnie marinie, mielismy pomysł , by zapytac o pracę, ale nic z tego.Dwie wyspy bez wyrazu.
Dalej francuska wyspa St Barth. To kilka pagórków , wille francuskich bogaczy i kolorowe domki tubylców obsługujacych  tychże,  straszna drożyzna. Urocza zatoka Colombier.Każdy jacht tu się zatrzymuje.My na szczęście poza sezonem, więc dało się jakoś znależć miejsce. No i to lotnisko,o którym już pisałam.Podobno łatwo znależć pracę, ale wyspa leży na trasie cyklonów, więc pśińco.
Zaraz poniżej francuska wyspa Gwadelupa. Tu zatrzymywalismy się wielokrotnie, fajna piesza wycieczka przekonała mnie, że drogi mogą być o wiele bardziej strome niż to się spotyka w Polsce. Tak strome, że nie da się iśc prosto pod górę i trzeba iśc zakosami.Tutejsza ludnośc kreolska w przewadze, cieszy się z przynależnosci do Francji, bo bez niej byłoby jak na Dominice to jest biednie, biednie, aż piszczy. Dominika też każe sobie płącić za clerance, więc znamy ja z daleka. Ale właśnie tu chciałabym zostac dłużej, odpocząć od tej Europy i europejskości panujacej na okolicznych wyspach.
Bo zaraz po niej kolejna francuska wyspa, nasza baza wysunięta - Martynika. na pewno ma swoje uroki, ale my znamy prawie tylko od strony bardziej przyziemnej - zakupy, formalności, części, naprawy znowu zakupy i jesze raz zakupy. Uff, jak dobrze trochę dalej na południe i już inny świat - St Lucia , ach tu to  krajobrazy zapierają dech, przyroda rozbuchana, kreolskie osady jak sprzed stulecia, fajnie.Wielkie hotele przerabiaja tysiące turystów, ale można trzymać się od nich z daleka.
Kolejny biedniutkie państwo - St Vincent ma najładniejsze wyspy, wysepki i tu właśnie jesteśmy teraz - na wyspie Cunouan. Tu woda jest cudownie ciepła, mozna godzinami nie wychodzic z wody, tym bardziej, że goraco jak w piekle. Tubylcy nie są tak nachalni jak na wyspie St vincent, gdzie tez zatrzymywalismy się kilkakrotnie i bez przerwy bylismy nękani przez podpływajace  do nas łódeczki z tubylcami proponujacymi owoce i różne usługi.
Przed nami mekka wszystkich żeglarzy, szczególnie czarterowych - Tobago Cays. Tam jest podobno jak na Polinezji z tym, że trochę bliżej. Ale czy to prawda - wkrótce się wyjaśni.Potem to już tylko  Grenada.Czy znajdziemy tam pracę?
.

wtorek, 14 czerwca 2016

calbasy

oto przedstawiam moje calbasy - owoce z drzew, jakie rosną na Martynice i innych caraibskich wyspach.Mogą być o wiele większe / podobno największe, wielkości ludzkiej głowy rosną w Afryce/ i przybierać kształty bardziej kuliste. Służą do wyrobu naczyń kuchennych, mis, talerzy i kielichów a także lamp i innych ozdób.
W kuchni są nieocenione - nie tłuką się, nie chłoną zapachów z żywności i napojów i w rękach artysty mogą stać się przepieknymi przedmiotami.
Z moich pierwszych calbasów mam zamiar zrobić ,,, no jeszcze nie wiem co, może kieliszki do pastisu.
Trzeba takiego klienta najpierw przepiłować w wybranym miejscu, wybrać wszystko ze środka i wyszlifować. Zewnętrzna , jeszcze zielona powłoka wkrótce na trałe zmieni barwę na jasnobrązową. Daje się na niej rzeźbić ornamenty.
Zapewne zabierze mi to trochę czasu, zanim będę mogła pochwalić się gotowym wyrobem,cierpliwości, proszę.

piątek, 3 czerwca 2016

Santa Lucia

Santa Lucia, niepodległa  wyspa o rzut kamieniem od Martyniki gościła nas przez dwa i pół dnia. Zamieszkała jest przez czarnoskórą ludnośc, której rodowód sięga czasów niewolnictwa, kolonizowana najpierw przez Anglików, potem przez Francuzów  swą niepodległośc otrzymała z rak Anglików. Od razu widać różnice - tutaj, na MArtynice jesteśmy jak w Europie, tam, czarna Afryka. Ale wyspa jest warta zwiedzania; dziki busz, piękne ogrody i tyle owoców proszących się, by je włożyć do plecaka! Emblematem wyspy są dwie wyglądające jak dwie głowy cukru góry, wyrastające prawie z samego morza. Mozna u ich stóp zakotwiczyć, można też się na nie wdrapać / 4godz/, ale to może uda nam się zrobić następnym razem.
Tymczasem dzielę się z Wami koszykiem znalezionych owoców. Rozpoznajecie owoce kakaowca, pomarańczowe cytryny, zieloną korosolę, i  blade christophine ?
Własnie trwa sezon mango - tych jest tu tyle, że  z żalem muszę przyznać, że nie da się wszystkich zjeśc.


niedziela, 29 maja 2016

trzymaj sie z dala od sukcesu

sa takie dni, kiedy nie chce się nawet zastrugać ołówka - dlatego ograniczę się tylko do pokazania Wam tego lądowania z wyspy St Barth, no powiedzcie sami, fajne.

czwartek, 26 maja 2016

spacerkiem po Antylach

ostatnio do głowy przychodzą mi same tytuły do blogów. Na przykład wycieczka korytem rzeki na wyspie Gwadelupa zrodziła tytuł :
" dlaczego płaczą kamienie"

A kiedy przepływalismy koło jakiejś wyspy / jest tu ich bardzo dużo/ to znowu było po deszczu i taki tytuł:
"zjednoczeni zjawiskiem tęczy"
Z pisaniem  samych blogow to już trochę trudniej, wszak żyjemy tu pod stałą presja spraw niezałatwionych / praca, zasiłek socjalny i sensowny plan na najbliższy sezon cyklonowy/.
Ale może spodobają się Wam zdjęcia kaktusów z Wyspy Furche, koło St Martin. Wyspa jest niezamieszkała, ale na plaży umieszczono w widocznych miejscach napisy "Privee",które nie zachecają do buszowania.
Udało się nam odnalężć scieżynkę pnącą się stromo aż do wierzchołków wzgórz i zaczerpnac trochę górskiego powietrza, nacieszyć oczy widokami, z których widok naszego jachciku zakotwiczonego w zatoczce był najmilejszy. Ale te kaktusy! Bardzo przyjemne w głaskaniu po tym brązowym kadłubie - cos jak krótkostrzyżona wycieraczka domowa, torchę jednak za ostra, by służyc za rękawicę do kąpieli. Te wściekle różowe owoce kaktusowe - takie ładne ale niejadalne!
W ogole, gdyby nie  wycieczki na Gwadelupie to byłabym rozczarowana brakiem czegokolwiek zdatnego do jedzenia, co można znależc łażąc tam i siam. Tam jednak udało się mi znależć oprócz mango ,papai ,ananasów i tamarynu owocowe drzewo o nazwie fromboisiere / czyli malinówka/, którego nigdy przedtem nie widziałam, nawet nie wiedziałam o jego istnieniu! Drzewo właśnie owocowało i cudnie różowawymi owocami wielkości i kształtu fig, napełniśmy plecak. A potem i brzuszki / ja zjadłam ich pięć a Guy dwa/ i proporcjonalnie do tych ilości spędzalismy w nocy czas w ubikacji. Pozostałe owoce przegotowałam z cukrem i teraz czakają w słokiku na odważnego!
Ale nic to, tak się właśnie mają odkrywcy świata - ryzykują od czasu do czasu, hahahha.
Reasumując, po wszelkich naprawach dokonanych na St Martin , odwiedziliśmy kilka wysp płynąc na południe z powrotem do Marin na Martynice. A więc Ile de Furche /to te kaktusy/, St Barth / tam głównie żeby zobaczyć jak samoloty lądują schodząc na płytę lotniska wzdłuż zbocza góry, na szczycie której prowadzi droga i stad właśnie obserwuje się te samoloty kilka metrów nad głową a potem poniżej i wreszcie na lotnisku , ojoj to jest wrażenie!/ Gwadelupa /duzo chodzenia/.
Teraz w uroczej zatoczce koło Marin po pięknym spacerze wzdłuż wybrzeża szykujemy się na jutrzejsze starcie z lądowym światem.





wtorek, 10 maja 2016

jeśli nie chcesz mojej zguby, zrob mi prysznic, o mój luby!

czy znacie to uczucie , kiedy po długim oczekiwaniu wreszcie przychodzi ta chwila, kiedy  wyczekiwane wreszcie się spełnia?
Tak właśnie miałam dzisiaj; po półtorarocznym oczekiwaniu na kompletnie sprawny prysznic w łazience mogłam dziś wieczór wziąć prysznic jak normalny cywilizowany człowiek.
Historia prysznica jest długa - zaczyna się jeszcze na Raiatei / Polinezja w grudniu 2015/ od status quo - czyli od nieużywanego nigdy systemu z wężem prysznica jak z ogrodu / ja mówię  jak dla krów/, z sikająca na wszystkie strony pod wysokim ciśnieniem wodą .
 Z pompą ręczną / sic!/ do wypompowania wody spod podłogi / też jak dla krów/. Tak ogromna wajha z dwudziestocentymetrową membraną stercząca zaraz na wejściu, ha, na pewno nie chcielibyście mieć tego w swojej łazience!
Byla to pierwsza rzecz, ktorą chciałam, aby Guy zmienił dla mnie , ale oto przeciwności natury technicznej  a także natury ludzkiej / czytaj niechęć Guy'a do tej roboty/ rozsiceliły długą  dwudziestotysięcznomilową drogę do spełnienia.
 W tym czasie Guy zainstlował nową końcówkę do prysznica/ co zredukowało ciśnienie i woda zamiast rozbryzgiwać się po kabinie spływa po ciele jak należy/, potem zmienił wąż na stalowy, miekki i wygodny do operowania / moja łazienka ma pół metra kwadratowego, więc wszystko się liczy/.
Potem nastąpiły dwukrotne podejścia do systemu wypompowywania wody, czyli dwie instalacje pomp, z ktorych żadna nie pracowała należycie / jedną spaliłam od razu, bo nie tolerowała pompowania powietrza, a druga była za słaba by pompować wodę po górkę, co na jachcie jest koniecznością / mogę na życzenie szczegółowo wyjaśnic dlaczego/.
I oto wczoraj wreszcie udalo kupić się za rozsądne pieniądze / 60 euro/ pompę właściwa i dzisaj zostala ona ku mojej radości zamontowana!. Wszystko działa! Mira szczęśliwa!

czwartek, 5 maja 2016

wspomnienia

całkiem niedawno /jakiś miesiac temu / byliśmy przelotem na Wyspach Salut, należących do Guyany Francuskiej. Dawniej było to miejsce zsyłki dla wieźniow, których  Francja chciała sie pozbyć skutecznie, a teraz zabudowania więzienne służą licznym turystom za hotel / nie, nie cele - te były takie malutkie, że nawet na psi hotel by się nie nadawały/.
Turyści są liczni, bo w Guyanie  wysepki te, to jedyne miejsce, gdzie można się kąpac w morzu -  guyańskie wybrzeże  obmywa brazowa bryjowata woda  - tak to jest, gdy ma się Amazonkę w sasiedztwie. Leża kilka mil od ladu więc łatwo do nich dopł





ynać promem lub czarterowymi katamaranami. Tu, przy pysznym, zimnym piwku robię kilka zdjęć parze pawi zajetych amorami. Oto one.

czwartek, 28 kwietnia 2016

cocacola ze śmietnika i filozofia przy sprzątaniu

mogłabym założyć się o wszystkie skarby świata, że nigdy nie piliście cocacoli znalezionej w śmietniku. To jest roznica między mną a Wami.
Przypuszczam  jednak, że wielu kobietom zdarzyło sie przy sprzątaniu właśnie , dojść do ciekawych filozoficznych objawień. To jest podobieństwo.

Oto drugi tydzień na Martynice. Nic nam nie wiadomo o uciechach życia z dala od domu, jak to na wakacjach bywa, prócz tego, że na pewno większość jachtów/ ludzi dookoła ,właśnie takim uciechom się oddaje - my nic a nic, tylko robota i robota. no, właśnie, mówię sobie -  głupia : ty nie jesteś z dala od domu; twój dom to łódka 11,9m na 3,4m w najszerszym miejscu i dlatego  te wszystkie surfingi, nurkowania, kity , degustacje rumu, spacery po parku botanicznym, żeglowanie pomiędzy  urokliwymi zatoczkami i kąpiele w turkusowej wodzie, to wszystko nie dla ciebie, o nie! Tobie przypadło w udziale łażenie po sklepach w poszukiwaniu alkoholu przemysłowego, miseczek ze stali nierdzewnej o średnicy 16 cm / do naprawy kuchenki gazowej/, części zamiennych do zepsutych kabestanów i w ogóle czegoś niedrogiego  , co mogłoby się przydać teraz albo  w przyszlości i za czym możnaby zatęsknić na środku jakiegoś oceanu.
W sklepie ogrodniczym kupiliśmy 40 m  zielonej siateczki służącej do przykrywania grządek - doskonałego materiału do zrobienia zadaszenia nad naszą łódką. Już trzeci dzień zszywam te metry i narzekam na zbyt mocny wiatr, który nie pozwala mi na częste przymiarki.
 Zadaszenie ma chronić cały pokład przed słońcem i sprawić, że będzie można wytrzymać na łódce /jako tako/ w tropikach ,w czasie lata.
Takie wielkie obiekty to szyje się zazwyczaj w żaglowni, gdzie jest wielka hala i wszystko można wygodnie rozłożyć i pomierzyć. Ja, hahhaa ja, to mam na to wszystko jakieś dwa metry, no może trzy metry kwadratowe powierzni i Guy'a na dodatwek, któremu a to trzeba coś na chwilkę przytrzymać, a to przesunąć maszynę do szycia, żeby zrobic mu miejsce. a to znów południe i chciałoby się coś zjeść. Wiec praca na dwa dni rozciągnie się jak nic na cały tydzień.
  Przyglądam się swojemu życiu ze zdziwieniem. Oczywiście za nic nie chciałabym go zamienić. Ale jest to życie,, przedziwne, przedziwne. Najlepsze, bo moje własne.

środa, 20 kwietnia 2016

Martynika

oj, nie mam ja szczęscia do pisania! Drugi raz pod rząd tracę cały tekst. Nie jest to  jednak jedyny powód tak długiego milczenia i wszystkich , którzy zawiedli się na mojej pisaninie bardzo przepraszam i obiecuję sę poprawić.
Jesteśmy od czterech dni na Martynice. Od ostatniego wpisu na blogu dzieli mnie cały ocean Atlantycki , kilka odwiedzonych wysepek a przede wszystkim Cape of Good Hope!
Ostatnie kilka dni często wyrywał mi się głosny okrzyk - Martyynikaaa!
Tak już byłam stęskniona za przyjaznym lądem z czerwonym winem , francuskim camembertem , z przyjaznym prawem socjalnym, z nadzieją na znalezienie pracy, że ostatnie próby Guy' a  zatrzymania się jeszcze gdzieś po drodze, torpedowałam bezlitośnie i jedyne co wywalczył, to trzydniowy pobyt na Ile de Salut, należących do Guajany Francuskiej.
Te pierwsze dni na Martynice rozpoczęły się jeszcze na morzu wizytą francuskich celników, którzy nie uwiedzeni naszą z ócz bijącą niewinnością poprosili o zgodę na buszowanie pod pokładem a nawet wgląd do komory kotwicznej! Ale nie zmyło to uśmiechu z naszych twarzy, bo oto tuż tuż ta upragniona placówka wysunięta frankofońskiej Europy. I tyle jachtów! Guy mówi, że w samym maturin jest ich 5 tysięcy, ja daję połowę , ale to i tak wielka liczba!
Jachty rozmaite - wypasione i wysłuzone, pięknie utrzymane i wraki.
Martynika służy Francuzom za teren wakacyjny, więc wiele jachtów to czatery pływające tam i siam bez przerwy, tak tu jachty są stale w ruchu / prócz tych, które zacumowane w mangrowcach ,już nigdy nie podniosą żagli, a ich właściciele po prostu mieszkają na wodzie/.
Drugiego dnia rozpoczęliśmy bieganinę po urzędach / aby formalnie zamieszkać na francuskiej ziemi/ po sklepach / ach te sery, te wina i rum tańszy od coca coli,,/.
Trzeciego dnia,,, zaczęliśmy rozmawiać, gdzie by tu poplynąć.
W jaki sposób najszybciej moglibysmy znaleźć się na Pacyfiku. Czy starczy czasu i pieniędzy. W nocy nie mogliśmy spać, bo Tahiti i Tuamotus  tłukło się po głowach, ale rano rozsadek zwyciężył i Pacyfik odsunął się na dalszy plan. Jednakże Martynikę musimy opuścić w ciągu dwóch, trzech miesięcy , bo tu cyklony szaleją, szaleja Nie, to na Saint Martin , tutaj tylko bywają czasami,,,

niedziela, 31 stycznia 2016

pożegnanie z Afryką









tak oto spotkanie z Południową Afryką szczęśliwie dobiega końca. Niewątpliwie jest to najtrudniejszy akwen żeglugowy i wszystkim, którzy go przepłynęli, sobie również gratuluję! Nie obyło się bez przygód, takich trochę mrożących krew w żyłach, ale teraz, 30 mil na północ od Kapsztadu, przy urokliwej wysepce, na której mieszkają duże pingwiny wszytko nabiera cieplejszych kolorów. Za niedługo nanibijskie pustynie i schody na wyspie Swiętej Heleny. I Atlantyk!! Hura!!