nasz drugi dzień na wyspie. meteo mówi , że może być deszcz, ale nam się wydaję, żę pogoda się poprawia, że będzie ładnie. Idziemy w góry, jest tu jedna wielka , wysoka na 437 m, Hiro. Wypytujemy, jak na nią iść. Żandarm młody, przystojny Francuz, źródło naszej wiedzy o wyspie ,mówi że od południa, że stromo , z poręczówką , ale pięknie. Wszyscy zagadnięci tubylcy wskazują na drogę od północy i szalę przechyla głos przedszkolanki, która podwozi nas swoim autem pod północną ścianę. góra wyrasta skaliście przed samym nosem i doprawdy nie wiem jak my tam się wdrapiemy, ale podobno nie jest trudno. Zaczyna się od niewielkiego gospodarstwa, gdzie pytamy o pozwolenie skorzystania z przejścia / proszę, proszę bardzo!/i potem zaraz ścieżka wspina się wśród buszu do góry. Gubimy ją akurat w chwili , gdy dogania nas trzyosobowa grupka: dwie młode kobiety i przewodnik, który też nie może odnaleźć ścieżynki. Ale wreszcie znajdujemy ślady i powoli / ja szczególnie powoli/ drapiemy się pod górę, bez żadnej widoczności, ale czujemy że wkrótce powinniśmy być na grani. Malutki kawałek skalnej wspinaczki i bardzo stromy trawiasty stok z wyraźną drużką wyprowadzają nas na grań, o Bogowie, co za widok! A to dopiero początek, widzimy zaledwie kawałek wyspy i otaczającą ją turkusową lagunę z wianuszkiem białych grzywaczy. Po dalszej godzinie przedzierania się przez trawska i krzaki i pokonaniu kilku wzgórków dochodzimy do głównego szczytu i tam o bogowie bogów ! widok dookoła wyspy 360 stopni na całą lagunę i ocean po wszystkie horyzonty zapiera dech i jest sowitą nagrodą za trudy wspinaczki. Przed samym szczytem mijamy się z turystkami, przewodnik cały w uśmiechach mówi do mnie: ale dzielna babcia się namaszerowała!, och ,aż mnie zatyka,ale śmieję się razem z nim, to pierwszy raz w życiu nazwano mnie babcią!! hahaha to jeszcze jedno słowo po polinezyjsku - mami / i papi dla równowagi to dziadziu/. Wypytujemy przewodnika o tę drugą południową drogę i on wykrzywia się , odradza, ale w końcu tłumaczy gdzie i jak iść. Z początku ścieżka wydaję się dużo szersza, jakby bardziej uczęszczana i też dostarcza wspaniałych widoków . Jednak wkrótce kończą się łagodności i zaczyna stromizna. Więc dachy domów i droga wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale wysokość to jakieś trzysta metrów! Więc na prawdę stromo, niemożliwie ślisko, bo po ziemi usłanej śliskimi korzeniami paproci. Czasami zamiast schodzić, podparta na kijkach / całe szczęście , że mam kijki!/ ślizgam się na butach, hamując rękami na trawskach. przewracam się trzy razy / Guy raz/ zanim docieramy do opisanej przez żandarma poręczówki. Poręczówka jest zrobiona z kabla telefonicznego, który opleciony jest co kilkanaście metrów o drzewa i ponieważ młoda panną będąc chodziłam po jaskiniach, bez trudu opuszczam się teraz całkiem szybko tak, że po pół godzinie jesteśmy już prawie na dole. I tu niespodzianka. Do drzewa przybita tabliczka z wykaligrafowanym, starannie napisem: oto zaczyna się teren prywatny i musisz zawrócić. W przeciwnym wypadku spotkasz się z groźnymi psami Cała droga jest prywatna i bez zezwolenia nie wolno tu chodzić.
Co takiego?? pytamy się nawzajem, zupełnie nie kapując, jak ktoś może nam radzić zawrócić, jak to pod tę górę, z której ledwo co zleźliśmy?? o nie, Guy bierze ode mnie jeden kijek, sięgamy po kamienie i tak uzbrojeni schodzimy w stronę zabudowań. Nie można po prostu zejść ze ścieżki i zrobić obejście, gęsty busz na to nie pozwala i bez maczety ani rusz, jedyne wyjście to ta zakazana ścieżka. Przy pierwszej szopie dostrzegam białego psa - jest uwiązany, no to nie jest źle, myślę sobie. Ale zaraz dociera do mnie jeszcze jedno szczekanie i po chwili Guy odgania się już od dużego ciemnego psa szczekającego zajadle. Guy nieruchomieje, ale pies nie wydaje się planować go zaatakować. Ja staram się jak najdalej ich obejść i dostać się do asfaltowej drogi, którą widać już przez zarośla. Guy i pies za mną. Uff! jestem wreszcie na betonowej drodze, nie wiem dlaczego dającą poczucie bezpieczeństwa, Ale pies wydaje się coraz przyjaźniejszy, Guy nawet go głaska, wreszcie odchodzi od nas wołany przez właściciela.
No, po takich emocjach, chcemy ochłonąć i usiąść na ławeczce, o cholewcia, na ławce deska z napisem, że jest prywatna i należy do pensjonatu z którego ten pies. Siadamy na kamieniach przy morzu. Myślimy co zrobić. Guy chce dzwonić na policję / no wiecie, nasz znajomy żandarm/, ja optuję za tym, by iść do tego pensjonatu i wyjaśnić właścicielowi jak ma wyglądać polinezyjska gościnność.Ponieważ nie znajdujemy numeru telefonu do żandarma, idziemy do pensjonatu. Dwa parterowy budyneczki tuż przy drodze, nieogrodzone, Jakaś kobieta spogląda na nas ciekawie, mówimy , ze my do właściciela. Wskazuje nam drogę. Przy ścieżce tabliczka: kliencie, to jest teren prywatny, wejście wzbronione, strzeżone przez groźne psy , w razie czego proszę dzwonić. W ogóle nie rozumiem sensu takiego napisu na terenie pensjonatu, ale już widzimy jakiś ludzi, facet dłubie coś przy silniku, kobiet z nożem zbliża się do nas z pytaniem kim jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy. Powoli tłumaczymy skąd i co nas spotkało. Facet mówi, że to jego góra, jego ścieżka, jego kabel i trasa jest dla jego gości i dla osób z przewodnikiem. Próbujemy naprostować jego punkt widzenia na swobody obywatelskie, ale chyba bezskutecznie. Za to skutecznie Guy naprawia mu zepsutą cześć silnika, dostajemy olbrzymiego ogórasa i greipfruta i błogosławieństwo na drogę .
Wydawało się że powrót do domu będzie łatwy, ale ledwo wybłagaliśmy podwózkę do domu. Deszcz złapał nas już w dinghy, W nocy lało i wiało jak diabli a my cieszyliśmy się z udanej górskiej wycieczki.
piątek, 15 czerwca 2018
czwartek, 14 czerwca 2018
urocza Raivavae
Stoimy w lagunie Rivavae, obok dwóch katamaranów które przypłynęly tu kilka dni przed nami z NZ i jednego mono z Wysp Towarzystwa / Tahiti/. Dowiadujemy się / Guy jest superszybki w zdobywaniu takich informacji, ledwie tylko zakowiczyliśmy, zaraz z marszu dmuchamy dinghy - czy łaty dobrze trzymają?- i rach- ciach silnik zamontowany i już prrrędziutko Guy jedzie do sąsiadów zasięgnąc języka/, a więc dowiadujemy się,że katamaranom się dostało, mieli dwa spotkania z niżami i wiatry powyżej 60 kn / no może tylko trochę powyżej, ale proszę ja was i gołe 60 to już dużo za dużo/. Gratulujemy sobie obranej strategiii unikania kłopotów, która chociaż męcząca psychicznie, bo nie płynie się gdzie się chce, tylko tam gdzie wiatry chcą, ale jednak jest dużo bezpieczniejszadla nas i dla jachtu.
A więc stoimy. krótki wypad na ląd i od razu dowiadujemy się, żę tutaj nie zaszalejemy. Automat bankowy / jeden/ nie akceptuje naszych kart a my nie mamy pieniędzy polinezyjskich. jednak pierwszy napotkany przy pirsie człowiek, Luis, zjawia się z owocową ofertą i nazajutrz mamy już grapefruity , papaje i owoce drzewa chlebowego oraz bliżej nam nie znane zielone, wielkości cytryny . Po te owoce Guy pojechał do kuzyna Luisa i wrócił bardzo zdegustowany warunkawi w jakich żyje ta rodzina - brudno, smrodno i niechlujnie. Nijak to się ma do naszych wyobrażeń o schludności Polinezyjczyków, ale inne kontakty z tubylcami zaświadczją o wyjątkowości tego zaniedbania. Spacerując po wyspie widzimy jednak kilka drewniano blaszanych chalupinek czasem jakiś dym z ogniska, tu i ówdzie świnka przywiązana za nogę do palika. Większośc domów jest jednak betonowa, niektóre bardzo ładne szczególnie piękne są ogrody kolorowe i bogate. Niewiele aktywności ludzkiej. Mieszka tu około 1000 osób w kilku wioskach, jest szpitalik z 4 łóżkami, pielęgniarka , straż pożarna,poczta, żandarmeria, merowstwo, kilka szkół i przedszkole, kilka sklepików typu mydłoi powidło, co najmniej cztery kościoły / największe budowle na wyspie/ i port gdzie co poniedziałek zawija statek z aprowizacją. Jest też lotnisko zbudowane na wodzie i połączone z lądem drogą dojazdową. Samoloty lądują tu trzy razy w tygodniu a bilet do Tahit kosztuje ponad trzysta euro. Czasami przywożą turystów na których czeka kilka malutkich pensjonatów. Jest też internet i telewizja i radio, w radiu słuchamy najświeższych informacji prosto z Francji i lokalnej muzyki przeplatanej z anonsami o zgonach i pogrzebach na całej Polinezji.Sa też audycje w języku polinezyjskim ale o czym?? trudno powiedzieć ,język jest do niczego niepodobny i po tylu latach znam zaledwie kilka najprostszych słów. Iorana to dzień dobry, maruru to dziękuję uru to owoc chlebowy, maa to jedzenie ; sami przyznacie, że to niewiele.No cóż nie wpada mi do ucha.
Jedynym pracodawcą jest państwo. W sklepie wisi taki napis: jeśli nasze ceny wydają ci się za wysokie, wystarczy iśc z wędką nad wodę, tam ryby są za darmo.I to prawda, niekoniecznie trzeba tu pracować, żeby mieć na kawałek chleba, a to rybka, a to owoce i warzywa z ogródka, a to jakiś grosik od krewnych ze stolicy, i jakoś da się żyć!
A więc stoimy. krótki wypad na ląd i od razu dowiadujemy się, żę tutaj nie zaszalejemy. Automat bankowy / jeden/ nie akceptuje naszych kart a my nie mamy pieniędzy polinezyjskich. jednak pierwszy napotkany przy pirsie człowiek, Luis, zjawia się z owocową ofertą i nazajutrz mamy już grapefruity , papaje i owoce drzewa chlebowego oraz bliżej nam nie znane zielone, wielkości cytryny . Po te owoce Guy pojechał do kuzyna Luisa i wrócił bardzo zdegustowany warunkawi w jakich żyje ta rodzina - brudno, smrodno i niechlujnie. Nijak to się ma do naszych wyobrażeń o schludności Polinezyjczyków, ale inne kontakty z tubylcami zaświadczją o wyjątkowości tego zaniedbania. Spacerując po wyspie widzimy jednak kilka drewniano blaszanych chalupinek czasem jakiś dym z ogniska, tu i ówdzie świnka przywiązana za nogę do palika. Większośc domów jest jednak betonowa, niektóre bardzo ładne szczególnie piękne są ogrody kolorowe i bogate. Niewiele aktywności ludzkiej. Mieszka tu około 1000 osób w kilku wioskach, jest szpitalik z 4 łóżkami, pielęgniarka , straż pożarna,poczta, żandarmeria, merowstwo, kilka szkół i przedszkole, kilka sklepików typu mydłoi powidło, co najmniej cztery kościoły / największe budowle na wyspie/ i port gdzie co poniedziałek zawija statek z aprowizacją. Jest też lotnisko zbudowane na wodzie i połączone z lądem drogą dojazdową. Samoloty lądują tu trzy razy w tygodniu a bilet do Tahit kosztuje ponad trzysta euro. Czasami przywożą turystów na których czeka kilka malutkich pensjonatów. Jest też internet i telewizja i radio, w radiu słuchamy najświeższych informacji prosto z Francji i lokalnej muzyki przeplatanej z anonsami o zgonach i pogrzebach na całej Polinezji.Sa też audycje w języku polinezyjskim ale o czym?? trudno powiedzieć ,język jest do niczego niepodobny i po tylu latach znam zaledwie kilka najprostszych słów. Iorana to dzień dobry, maruru to dziękuję uru to owoc chlebowy, maa to jedzenie ; sami przyznacie, że to niewiele.No cóż nie wpada mi do ucha.
Jedynym pracodawcą jest państwo. W sklepie wisi taki napis: jeśli nasze ceny wydają ci się za wysokie, wystarczy iśc z wędką nad wodę, tam ryby są za darmo.I to prawda, niekoniecznie trzeba tu pracować, żeby mieć na kawałek chleba, a to rybka, a to owoce i warzywa z ogródka, a to jakiś grosik od krewnych ze stolicy, i jakoś da się żyć!
już nie daleko!
i tym razem udało się nam wywinąć z paszczy niskiego ciśnienia. Na horyzoncie widać było zęby dwóch systemów, ale zmieściliśmy się miedzy nimi i zrobiliśmy niżom papa, auf wiederzehen, goodbay, au revoir, a plus jamais!
Nasza wysokość pozwalała myśleć, że to już ostatnie duże systemy na naszej drodze. I tak rzeczywiście było, pięć dni upłynęło bez wielkich stresów z dobrym wiatrem od rufy i już prawie czuliśmy zapach wyspy Raivavae, ale ostatniej nocy, trzydzieści mil od wyspy ostatni rzut kłopotów: silny wiatr północnowschodni / prosto w nos/ silna rosnąca fala, takie trzy metry i ochydne zachmurzenie na horyzoncie. Kusiło , by odpuścić Raivavae i odbić na kurs półwiatrem prosto na Tahiti albo inną wyspę Australes. Szliśmy na silniku z grotem na drugim refie prościutko pod wiatr. No, uda się , czy nie? Ha, udało się wiatr osłabł dodatkowo mieliśmy już osłonę z wyspy / górzysta ślicznotka/ i tak okutani w wyczynowe sztormiaki / takie wiecie, na najgorszą pogodę/ obserwowaliśmy ,jak wyspa rośnie nam w oczach. Jeszcze ostatnie próby złowienia rybki / czy już wspomniałam , że nic nie złowiliśmy od Nowej Zelandii?/ i już proszę, passe /wejście do laguny/, łatwy, robimy go na autopilocie, tylko w jednym miejscu nerwowo sięgam po ster, bo przejście między płyciznami się zawęża.Po półgodzinie jesteśmy na kotwicy. Ufff! Co za ulga! tej nocy żadna zmora nas nie dopadnie, będziemy spać spokojnie.
Nasza wysokość pozwalała myśleć, że to już ostatnie duże systemy na naszej drodze. I tak rzeczywiście było, pięć dni upłynęło bez wielkich stresów z dobrym wiatrem od rufy i już prawie czuliśmy zapach wyspy Raivavae, ale ostatniej nocy, trzydzieści mil od wyspy ostatni rzut kłopotów: silny wiatr północnowschodni / prosto w nos/ silna rosnąca fala, takie trzy metry i ochydne zachmurzenie na horyzoncie. Kusiło , by odpuścić Raivavae i odbić na kurs półwiatrem prosto na Tahiti albo inną wyspę Australes. Szliśmy na silniku z grotem na drugim refie prościutko pod wiatr. No, uda się , czy nie? Ha, udało się wiatr osłabł dodatkowo mieliśmy już osłonę z wyspy / górzysta ślicznotka/ i tak okutani w wyczynowe sztormiaki / takie wiecie, na najgorszą pogodę/ obserwowaliśmy ,jak wyspa rośnie nam w oczach. Jeszcze ostatnie próby złowienia rybki / czy już wspomniałam , że nic nie złowiliśmy od Nowej Zelandii?/ i już proszę, passe /wejście do laguny/, łatwy, robimy go na autopilocie, tylko w jednym miejscu nerwowo sięgam po ster, bo przejście między płyciznami się zawęża.Po półgodzinie jesteśmy na kotwicy. Ufff! Co za ulga! tej nocy żadna zmora nas nie dopadnie, będziemy spać spokojnie.
daleko , oj daleko
Dzisiaj na obiad zupa pomidorowa z ziemniakami. Mamy jeszcze kilka kilogramów, podobnie jak jabłek i cebuli.To bardzo przyjemne, takie jabłuszko na środku oceanu!. A ten "środek" to prawie jak nasze własne miejsce, cztery dni temu nasz pozycja była 25 mil od dzisiejszej ! Odległość od Australes to prawie 700 mil i nadal rośnie, bowiem od wczoraj w nocy dryfujemy na trajslu w kierunku południowym z prędkością 1,5 kn. Aktualne meteo pokazuje, że szybki niż znad Fiji tuż nad naszymi głowami zostanie połknięty przez wielgachny niż znad NZ a ten z kolei uniesie nas swoim zachodnim wiatrem do lądu. Oby tylko ten zachodni wiatr nie okazał się za silny, teraz bowiem, w związku z przeciekiem z obawą patrzymy na nasz maszt. Czy czasem nie ma gdzieś mikropęknięć na miejscu łączenia z kilem jego podstawy? Skąd ta brązowa woda??? Guy bardzo się martwi , chociaż wody nie jest wiele, powiedzmy półtora litra na dobę. Ja też się zastanawiam nad przyczyna przecieku, będziemy to rozgryzać jak dopłyniemy.
z dłuugiej drogi
ha, i jednak nas dopadła i to dosłownie, na szczęscie nie była to silna depresja i po całej nocy żeglowania z wiatrem przy czwartym refie na grocie i drugim na staysail poddalismy się nad ranem i stanęliśmy w dryfie , na skutek krótkiej wysokiej fali bardzo męczacym w dziobowej kabinie. Rzucało mną na wszystkie strony i z radością witałam świt do czasu nowej prognozy meteo. Według niej kolejny niż już biegnie nam na spotkanie ach, jak radośnie!
Po ostatnich doświadczeniach chcielibyśmy trzymać się jak najdalej od niego i jedyny dostępny kierunek naszej żeglugi wypada,, na południe! jedziemy więc na południe z nadzieją, że gdy niż się przewali / napływa z północnego zachodu w kierunku wschodniopoludniowowschodnim, połyniemy sobie chyżo w kierunku Australes, na pólnocny wschód. I wyobraźcie sobie, udało nam się zbiec a jakże, ale oto nowe meteo i nowy niż! Ten to jest wielki ciągnie jakby znad Nowej żelandii i trzeba znowu uciekać, płyniemy na północ, wspomagamy się silnikiem i znowu się nam udaje - ale tylko dlatego, że niż zmienił kierunek na wschodni i przewalił się pod nami. Myślicie, że to koniec? My tez tak myśleliśmy, ale oto już już się wyłania nowiutki, świeżutki niż znad Fiji i ponieważ nie ma tu na tym Pacyfiku żadnego innego jachtu, na pewno sobie nas upatrzył, żeby się z nami trochę pobawić.
Mamy kilka wersji prognozowanej jego drogi od zaprzyjaźnionych żeglarzy z dostępem do internetu i najbezpieczniejszy kierunek ucieczki / tak, znowu musimy uciekać, bo zapowiadają na jutrzejsze popołudnie wiatry do 50 kn właśnie nad naszą pozycja,!/ to zachód. Po nocy spędzonej na dryfowaniu uruchamamy silnik i dalej, jazda na zachód / trochę też na południe bo wiatr właśnie wieje z zachodu. Fajne co? Kręcimy się wokół własnego ogona już tydzień i nasza odległośc od Australes waha się od 500 do 600 mil, teraz właśnie rośnie,,,,
Na dodatek mieliśmy dziś rano akcję pt " jacht przecieka". Sprawa nie jest do końca wyjaśniona, skąd i dlaczego pod podłogą koło stopy masztu zbiera się woda. jest to niestety słona woda ale ma kolor rdzy albo ciemnego drewna.Poddaliśmy inspekcji mocowania want , bo, w szafie niedaleko masztu też trochę wilgotno. Woda zbiera się także w mojej toalecie, której krawędzią jest podstawa masztu. Wielu jest podejrzanych /kil , maszt, pokład szafa, toaleta/, ale nikt do winy się nie przyznaje, śledztwo trwa.
Teraz Guy odsypia noc, bo w nocy mieliśmy sąsiadów / chińskie statki lub statek z siecią która też emituje sygnał Ais i musiał ich pilnować. ja nieświadoma niczego spałam sobie smacznie, kołysanie tym razem nie było takie uciążliwe. Po takich nocach rehabilituję się przyrządzaniem specjałów - ostatnio to była pizza i chleb i ciasto z jabłkami a dzisiaj będzie barszcz z jajkiem. Dobrze, że mamy spore zapasy jedzenia, moglibyśmy tak sobie tu krążyć jeszcze miesiąc i niczego by nam nie brakowało, no może tylko czekolady / zjadłam wczoraj ostatnią mleczną, zostały tylko dwie gorzkie ojoj/. Gorzej byłoby z paliwem - spaliliśmy już prawie sto litrów!!
jak daleko jeszcze na Polinezję?
ostatnie kilka dni nie było najprzyjemniejsze, słabe zmienne wiatry, zachmurzone niebo, mnóstwo hałasów w nocy i w dzień - a to obijające się żagle, a to silnik i tak w kółko. Nie mogłam spać kilka nocy pod rząd i dlatego wczoraj wieczór wspomogłam się kodeinową tabletką i dzisaij jestem wyspana, hahaaha!
Zwykle rano, po olbrzymim kubku kawy i przegryzce siadamy do oglądania nowych prognoz meteo, które Guy sciąga, kiedy ja parzę kawę. Dzień spotkania z depresją z północnego zachodu się zbliża, pewnie wypadnie pojutrze w nocy.
Nic nie jest pewne, bo prognozy pogody na pięc dni są zmienne prócz tego, że ta depresja przejdzie po nas. Ale która częścią / są cztery, to jak kółko podzielone na cztery sektory/ i z jaką siła wiatru nie wiadomo, bo nie wiadomo również ile i w jakim kierunku się przemieścimy do tego czasu. Prognozy nie zgadzają sie ani co do siły wiatru, ani co do ciśnienia / o zgrozo, róznica 3 hps/, ani co do kierunku skąd wieje.
Ale , zważywszy , że w tej części pacyfiku są aktualnie cztery depresje, to możemy się pochwalić za skuteczną nawigację, na razie żadna nas nie musnęła.
Wczoraj przy wieczornym piwku / na dwóch/ obserwowaliśmy niewielkiego ptaka, który zamiast latać, usiadł na wodzie i po pewnym czasie zauważyliśmy, że płynie w naszą stronę. Morze było bardzo spokojne, dryfowaliśmy z prędkością od zero do pół węzła i i ptaszek powoli zbliżał się do nas. Myśleliśmy , że chce zostać pasażerem na gapę. Potem przyleciał jakiś jego kolega, zrobił nad nim trzy rundki i odleciał. Pokruszyliśmy herbatnik i po chwili ptaszek zaczął dziobać kawałeczki herbatnika. Kiedy był w odległości 50 m nagle zmienił zdanie i oddalił się z prądem. A po kwadransie ku naszemu zdumieniu wzbił się w powietrze i odleciał. Znowu zostaliśmy sami.
Zwykle rano, po olbrzymim kubku kawy i przegryzce siadamy do oglądania nowych prognoz meteo, które Guy sciąga, kiedy ja parzę kawę. Dzień spotkania z depresją z północnego zachodu się zbliża, pewnie wypadnie pojutrze w nocy.
Nic nie jest pewne, bo prognozy pogody na pięc dni są zmienne prócz tego, że ta depresja przejdzie po nas. Ale która częścią / są cztery, to jak kółko podzielone na cztery sektory/ i z jaką siła wiatru nie wiadomo, bo nie wiadomo również ile i w jakim kierunku się przemieścimy do tego czasu. Prognozy nie zgadzają sie ani co do siły wiatru, ani co do ciśnienia / o zgrozo, róznica 3 hps/, ani co do kierunku skąd wieje.
Ale , zważywszy , że w tej części pacyfiku są aktualnie cztery depresje, to możemy się pochwalić za skuteczną nawigację, na razie żadna nas nie musnęła.
Wczoraj przy wieczornym piwku / na dwóch/ obserwowaliśmy niewielkiego ptaka, który zamiast latać, usiadł na wodzie i po pewnym czasie zauważyliśmy, że płynie w naszą stronę. Morze było bardzo spokojne, dryfowaliśmy z prędkością od zero do pół węzła i i ptaszek powoli zbliżał się do nas. Myśleliśmy , że chce zostać pasażerem na gapę. Potem przyleciał jakiś jego kolega, zrobił nad nim trzy rundki i odleciał. Pokruszyliśmy herbatnik i po chwili ptaszek zaczął dziobać kawałeczki herbatnika. Kiedy był w odległości 50 m nagle zmienił zdanie i oddalił się z prądem. A po kwadransie ku naszemu zdumieniu wzbił się w powietrze i odleciał. Znowu zostaliśmy sami.
z męczącej drogi na Polinezję
moj laptop pokazuje datę 18 maj.Piątek. jestesmy już 10 dni w drodze, zrobiliśmy 1100 mil, z czego tysiąc w kierunku wschodnim i ostatnie sto w kierunku północnym.Zaczęliśmy slalom pacyfikowy , kiedy kierunek płynięcia niekoniecznie jest zbieżny z kierunkiem do celu / czyli dla nas to na przyklad Australes, ale Wyspy Towarzystwa / na przykład Mopelia też może być, ba nawet Gambier, wsjo rawno. Płynie się głównie w celu uniknięcia kłopotów / czytaj depresji/, w kierunku jaki umożliwia wiatr i jeśli to możliwe, nie z powrotem. Tak więc, nasz cel leży na północnym wschodzie i cieszymy się jeśli możemy płynąc na wschód albo na północ.
Wczoraj nie było wiatru i dryfowaliśmy, jak nam pozwalało, na północny zachód. Ale jak tylko wiaterek się podniósł, odwróciliśmy na północny wschód. Teraz , po obejrzeniu najnowszej prognozy meteo poprawiliśmy kierunek na bardziej wschodni, tak aby wcisnąć się pomiędzy dwie depresje jedną znad morza koralowego i drugą z Nowej Zelandii, które mają szanse nas dopaść za pięc dni. No ale dzisiaj cieszymy się słońcem, wreszcie po tygodniu mamy słońce! I woda jest już granatowa, cudny pacyfikowy kolor,obietnica ciepłych, dni, długich kąpieli , obietnica tropikalnej pogody. Nareszcie możemy otworzyć zejściówki i okienka i wpuścić trochę świeżego powietrza! Zdejmowanie swetrów i skarpetek musi trochę poczekać, ale kto wie, może w południe siądziemy w kokpicie, na słońcu. i wypijemy sobie piwko! / Jedno ,na spółkę, bez szaleństw./
Wczoraj nie było wiatru i dryfowaliśmy, jak nam pozwalało, na północny zachód. Ale jak tylko wiaterek się podniósł, odwróciliśmy na północny wschód. Teraz , po obejrzeniu najnowszej prognozy meteo poprawiliśmy kierunek na bardziej wschodni, tak aby wcisnąć się pomiędzy dwie depresje jedną znad morza koralowego i drugą z Nowej Zelandii, które mają szanse nas dopaść za pięc dni. No ale dzisiaj cieszymy się słońcem, wreszcie po tygodniu mamy słońce! I woda jest już granatowa, cudny pacyfikowy kolor,obietnica ciepłych, dni, długich kąpieli , obietnica tropikalnej pogody. Nareszcie możemy otworzyć zejściówki i okienka i wpuścić trochę świeżego powietrza! Zdejmowanie swetrów i skarpetek musi trochę poczekać, ale kto wie, może w południe siądziemy w kokpicie, na słońcu. i wypijemy sobie piwko! / Jedno ,na spółkę, bez szaleństw./
z długiej drogi
jeśli jedynem zajęciem w ciągu dnia jest wywiercenie małej dziurki w drewnianej listewce oraz umycie naczyń po kolacji, to nie można mówic o przepracowaniu. Mimo tego, Guy i ja też trochę / chociaż moich zajęc jest więcej, choćby gotowanie i sprzątanie/odczuwamy zmęczenie. To już czwarty dzien bez słońca, mimo wysokiego ciśnienia / 1024/, no i wieje, w nocy kilkakrotnie odzywa się nasz ustawiony na 30 kn alarm ; bib bip bip. Żagle w ilości śladowej - zamiast geniu zrefowany staysail / nie wiem jak się mówi na żagiel pomiędzy genuą a grotem, rozpięty na kablu/, grot ma debiut czwartego refu, niestety nie całkiem udany, linki refujące się plączą i system wymyślony ad hoc jeszcze przed Panamą wymaga poprawy.W nocy w mojej kabinie na dziobie nie da się spać, hałas i wstrząsy , idziemy bowiem półwiatrem cały czas na wschód. Moja ulubiona pozycja do spania to w poprzek kabiny z głową w kierunku wiatru / więc wyżej/ nie zdaje egzaminu, bo wymaga ciągłego napinania mięśni, w takt kołysania jachtu, a z napinającymi się mięsniami nie da się zasnąć. Część koi zajmuje pozwijana jak najciaśniej dinghy - w pierwszych dniach żeglowania czułam wyraźny zapach kleju.Tak,jeden dzień przed wypłynięciem nasza wychuchana dingy firmy Zodiak, wykonana we Francji a nie jak większośc produktów istniejących na świecie, w Chinach, której elementy nie są klejone jak większości dmuchanych dinghy, lecz spawane, dostała się w szpony , a raczej w zęby dzikiego zwierzęcia morskiego o nazwie leopard seal,/ foka lepoardzia ?/!!! Wyobrażacie sobie? W marinie Mardsen Cove, do której przypłynęliśmy w niedzielę jest wywieszone ostrzeżenie przed tym zwierzakiem, ale w niedzielę biuro jest zamknięte a w poniedziałek, cóż, w poniedziałek było już za późno - nasza dingy sflaczała, smętnie unosiła się na wodzie, przycumowana do rufy 3 Oceans...
Byliśmy bardzo zmartwieni - oto w przeddzień wypłynięcia nagle nie mamy dinghy, jedynego środka komunikacji jacht - ląd, niezbędnego, no niezbędnego indeed. Na dodatek dnia poprzedniego wydaliśmy resztę "wolnych" pieniędzy na rzeczy mniej niezbędne jak na przyklad nowe kamizelki ratunkowe. Na dodatek dodatku nie wiemy jaką dinghy będziemy potrzebować - czy taką jak ta pogryziona, czy sztywną, która łatwiej wytrzyma cumowania w Patagonii , bo nie wiemy jeszcze dokąd popłyniemy po Polinezji.
Na całe szczęście mamy szczęście. W Wangharei jest malutki warsztat naprawiający dmuchane dinghy. Jedziemy. Wyluzowany Kiwi ogląda dokladnie naszą chorą i kiwa głową ze zrozumieniem, tak tak widzialem już kilka takich pogryzionych, mówi, od kilku lat krąży w wodach połnocnej wyspy jedna taka/ podobno samica/ leopardzica i podgryza nieopatrznie zostawione w wodzie dinghy. Dlaczego - niewiadomo, ale żartuję sie tutaj, że polubiła , kiedy strumień powietrza wydostającego się przez wygryzioną dziurkę omywa jej pyszczek,,, och jakie to słodkie! brhhhhrrrr! Przyjemnośc leopardzicy /ponad dwadzieścia dzirek/ kosztuje nas czterysta pięśdziesiąt dolarów, na szczęście nowozelandzkich. Ale naprawa jest wykonana bardzo profesjonalnie, wypróbujemy na polinezyjskich wodach.
Byliśmy bardzo zmartwieni - oto w przeddzień wypłynięcia nagle nie mamy dinghy, jedynego środka komunikacji jacht - ląd, niezbędnego, no niezbędnego indeed. Na dodatek dnia poprzedniego wydaliśmy resztę "wolnych" pieniędzy na rzeczy mniej niezbędne jak na przyklad nowe kamizelki ratunkowe. Na dodatek dodatku nie wiemy jaką dinghy będziemy potrzebować - czy taką jak ta pogryziona, czy sztywną, która łatwiej wytrzyma cumowania w Patagonii , bo nie wiemy jeszcze dokąd popłyniemy po Polinezji.
Na całe szczęście mamy szczęście. W Wangharei jest malutki warsztat naprawiający dmuchane dinghy. Jedziemy. Wyluzowany Kiwi ogląda dokladnie naszą chorą i kiwa głową ze zrozumieniem, tak tak widzialem już kilka takich pogryzionych, mówi, od kilku lat krąży w wodach połnocnej wyspy jedna taka/ podobno samica/ leopardzica i podgryza nieopatrznie zostawione w wodzie dinghy. Dlaczego - niewiadomo, ale żartuję sie tutaj, że polubiła , kiedy strumień powietrza wydostającego się przez wygryzioną dziurkę omywa jej pyszczek,,, och jakie to słodkie! brhhhhrrrr! Przyjemnośc leopardzicy /ponad dwadzieścia dzirek/ kosztuje nas czterysta pięśdziesiąt dolarów, na szczęście nowozelandzkich. Ale naprawa jest wykonana bardzo profesjonalnie, wypróbujemy na polinezyjskich wodach.
z drogi na Polinezję
dzisiaj , czwarty dzień na morzu i nastroje zupełnie inne, a to za sprawą nocnych wygłupów. No tak, wygłupiliśmy się, a raczej zagapili i dalismy na noc tylko dwa refy na grocie, wiedząc przecież, że jak wiatr jest słaby to może się tylko wzmocnić. I w nocy , mimo zaklinania, żeby jednak nie wiał tak silnie / do 30 kn/ nie chciał przestac diabeł i trzeba było o pierwszej w nocy wyłazić z łożka. Guy zwinął grota kompletnie a i tak robiliśmy do 5 kn. Jesteśmy cały czas w cyrkulacji wyżowej, stąd ta beztroska i za dużo żagli na noc. Przy niepewnej pogodzie już dawno byśmy założyli trzeci ref.
Tak więc dzisiaj jesteśmy trochę niewyspani, ale po porannej kawie i postawieniu grota / trzy refy/ nic nie ma do roboty aż do obiadu.No właśnie, co dzisiaj na obiad? Ziemniaki zasmażane z cebulką i zielona sałata, pasuje?
Tak więc dzisiaj jesteśmy trochę niewyspani, ale po porannej kawie i postawieniu grota / trzy refy/ nic nie ma do roboty aż do obiadu.No właśnie, co dzisiaj na obiad? Ziemniaki zasmażane z cebulką i zielona sałata, pasuje?
z drogi
W nocy wiatr trochę stężał, ale ponieważ jak zwykle zrefowaliśmy grota i zwinęliśmy trochę genuę, spaliśmy smacznie, ja całą noc, a Guy raz tylko wstał do zwinięcia jeszcze trochę genui. Rankiem pozbierałam trochę drobiazgów z podłogi, które pospadały w nocy, idziemy półwiatrem i morze jest już z lekka pofalowane, czasem zadzwonią jakieś szklaneczki w szafce i oj ,oj, wbiłam sobie drzazgę pod paznokieć usiłując otworzyć drzwi do toalety Guy'a, które separują mesę od kabiny nawigacyjnej. Te drzwi to kość w gardle, prawie dosłownie, bo są w wąskim przejściu z mesy do nawigacyjnej i zabierają trochę tej małej już szerokości. Poprosiłam Guy, żeby zmodyfikował ich mocowanie, co powiększyło przejście o pięć centymetrów, ale właśnie teraz nie mają blokady i same się zamykają. Trzeba się tym zająć.
coś cudownego, ten pierwszy poranek na morzu: w oddali malutkie pagórki wysp, to ostatni kontakt z ziemią aż do Australes.Morze prawie zupełnie gładkie, wiaterek, och marzenie do 15 kn , żagle kompletne i 3 Oceans niesie nas jak zwykle sam, no może trochę szybciej niż zwykle, został bowiem poważnie odciążony, szczególnie na rufie i bardzo nam się podoba ta jego nowa chyżość.
Gotowanie posiłków to prawdziwa przyjemnośc, nie trzeba się spieszyć do roboty / tak jak przez ostatnie cztery miesiące/i spiżarnia pełna, nic tylko wybierać, a to pomidorek, a to jabłuszko, nawet ser i resztka czerwonego wina!
Hm, zapasy wina też są obfite, ale nie będziemy ich uszczuplać w czasie drogi, przydadzą się na Polinezji.Tam nie tylko wino, ale prawie wszystko jest dużo droższe a wielu produktów w ogóle nie ma,szczególnie na archipelagach. W samym Papeete, stolicy zaopatrzenie jest jak we Francji, ale im dalej tym skromniej i czasem nawet sklepu nie ma. Więc cieszymy się pełną spiżarnią, która u nas znajduje się pod podłogą w mesie / tam trzy różne kompartamenty: z proteinami w puszkach i warzywami w słoikach, potem z napojami , oliwą i słodyczami i jeszcze jeden z owocami i konfiturami w słoikach. W innym dużym schowku ściskają się makarony,soczewica, ryż, cukier i mąka, razem jakies 40 kg. W innych szafkach i schowkach 10 kg kawy, 30 paczek herbatników i muesli.W malutkiej lodówce łosoś w saszetkach, sałata,ser na jakieś dwa tygodnie/ i kawaleczek masła/ to dla mnie, Guy masła nie cierpi, nawet zapach mu przeszkadza/. No i jeszcze w jednym miejscu ziemniaki, jabłka, cebula i marchewka, razem jakies 30 kg . Mamy też kiść znalezionych w Nowej Zelandii bananów, są jeszcze zielone i jak przyjdzie na nie pora zjemy je smażone z ryżem i cebulką.
Gotowanie posiłków to prawdziwa przyjemnośc, nie trzeba się spieszyć do roboty / tak jak przez ostatnie cztery miesiące/i spiżarnia pełna, nic tylko wybierać, a to pomidorek, a to jabłuszko, nawet ser i resztka czerwonego wina!
Hm, zapasy wina też są obfite, ale nie będziemy ich uszczuplać w czasie drogi, przydadzą się na Polinezji.Tam nie tylko wino, ale prawie wszystko jest dużo droższe a wielu produktów w ogóle nie ma,szczególnie na archipelagach. W samym Papeete, stolicy zaopatrzenie jest jak we Francji, ale im dalej tym skromniej i czasem nawet sklepu nie ma. Więc cieszymy się pełną spiżarnią, która u nas znajduje się pod podłogą w mesie / tam trzy różne kompartamenty: z proteinami w puszkach i warzywami w słoikach, potem z napojami , oliwą i słodyczami i jeszcze jeden z owocami i konfiturami w słoikach. W innym dużym schowku ściskają się makarony,soczewica, ryż, cukier i mąka, razem jakies 40 kg. W innych szafkach i schowkach 10 kg kawy, 30 paczek herbatników i muesli.W malutkiej lodówce łosoś w saszetkach, sałata,ser na jakieś dwa tygodnie/ i kawaleczek masła/ to dla mnie, Guy masła nie cierpi, nawet zapach mu przeszkadza/. No i jeszcze w jednym miejscu ziemniaki, jabłka, cebula i marchewka, razem jakies 30 kg . Mamy też kiść znalezionych w Nowej Zelandii bananów, są jeszcze zielone i jak przyjdzie na nie pora zjemy je smażone z ryżem i cebulką.
Subskrybuj:
Posty (Atom)