jeśli jedynem zajęciem w ciągu dnia jest wywiercenie małej dziurki w drewnianej listewce oraz umycie naczyń po kolacji, to nie można mówic o przepracowaniu. Mimo tego, Guy i ja też trochę / chociaż moich zajęc jest więcej, choćby gotowanie i sprzątanie/odczuwamy zmęczenie. To już czwarty dzien bez słońca, mimo wysokiego ciśnienia / 1024/, no i wieje, w nocy kilkakrotnie odzywa się nasz ustawiony na 30 kn alarm ; bib bip bip. Żagle w ilości śladowej - zamiast geniu zrefowany staysail / nie wiem jak się mówi na żagiel pomiędzy genuą a grotem, rozpięty na kablu/, grot ma debiut czwartego refu, niestety nie całkiem udany, linki refujące się plączą i system wymyślony ad hoc jeszcze przed Panamą wymaga poprawy.W nocy w mojej kabinie na dziobie nie da się spać, hałas i wstrząsy , idziemy bowiem półwiatrem cały czas na wschód. Moja ulubiona pozycja do spania to w poprzek kabiny z głową w kierunku wiatru / więc wyżej/ nie zdaje egzaminu, bo wymaga ciągłego napinania mięśni, w takt kołysania jachtu, a z napinającymi się mięsniami nie da się zasnąć. Część koi zajmuje pozwijana jak najciaśniej dinghy - w pierwszych dniach żeglowania czułam wyraźny zapach kleju.Tak,jeden dzień przed wypłynięciem nasza wychuchana dingy firmy Zodiak, wykonana we Francji a nie jak większośc produktów istniejących na świecie, w Chinach, której elementy nie są klejone jak większości dmuchanych dinghy, lecz spawane, dostała się w szpony , a raczej w zęby dzikiego zwierzęcia morskiego o nazwie leopard seal,/ foka lepoardzia ?/!!! Wyobrażacie sobie? W marinie Mardsen Cove, do której przypłynęliśmy w niedzielę jest wywieszone ostrzeżenie przed tym zwierzakiem, ale w niedzielę biuro jest zamknięte a w poniedziałek, cóż, w poniedziałek było już za późno - nasza dingy sflaczała, smętnie unosiła się na wodzie, przycumowana do rufy 3 Oceans...
Byliśmy bardzo zmartwieni - oto w przeddzień wypłynięcia nagle nie mamy dinghy, jedynego środka komunikacji jacht - ląd, niezbędnego, no niezbędnego indeed. Na dodatek dnia poprzedniego wydaliśmy resztę "wolnych" pieniędzy na rzeczy mniej niezbędne jak na przyklad nowe kamizelki ratunkowe. Na dodatek dodatku nie wiemy jaką dinghy będziemy potrzebować - czy taką jak ta pogryziona, czy sztywną, która łatwiej wytrzyma cumowania w Patagonii , bo nie wiemy jeszcze dokąd popłyniemy po Polinezji.
Na całe szczęście mamy szczęście. W Wangharei jest malutki warsztat naprawiający dmuchane dinghy. Jedziemy. Wyluzowany Kiwi ogląda dokladnie naszą chorą i kiwa głową ze zrozumieniem, tak tak widzialem już kilka takich pogryzionych, mówi, od kilku lat krąży w wodach połnocnej wyspy jedna taka/ podobno samica/ leopardzica i podgryza nieopatrznie zostawione w wodzie dinghy. Dlaczego - niewiadomo, ale żartuję sie tutaj, że polubiła , kiedy strumień powietrza wydostającego się przez wygryzioną dziurkę omywa jej pyszczek,,, och jakie to słodkie! brhhhhrrrr! Przyjemnośc leopardzicy /ponad dwadzieścia dzirek/ kosztuje nas czterysta pięśdziesiąt dolarów, na szczęście nowozelandzkich. Ale naprawa jest wykonana bardzo profesjonalnie, wypróbujemy na polinezyjskich wodach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz