wtorek, 17 grudnia 2013

długa żegluga

 2 grudnia o 12 30 wypłynęliśmy z Savusavu.
Teraz najważniejsza jest pogoda, prognoza zapowiada słabe wiatry z SE, wiec fajnie.
Pierwszy dzień upłynął bez większych niespodzianek, trochę deszczu, trochę wiatru, ale nie za bardzo.
Płyniemy fordewindem, czasem na motyla, a średnia prędkość to 4 węzły.
Właściwie wyjaśniliśmy już wszystkie wyspy i rafy Fiji, została tylko wielka Kadawu z jej słynna Astrolabe Reefe, którą poznam może następnym razem.
Od godziny jesteśmy już na kursie kompasowym 223, to bedzie ok 238 true.To nasz kurs na następne 600 NM, czyli jakieś pięć dni, o ile wiatr całkiem nie zdechnie, co niestety jest możliwe.
Nic, sie nie dzieje, no nic sie nie dzieje, skiper troche biegunkowy i jest na diecie.
Topenanta sie obtarla na bloczku topowym i właśnie skończyliśmy wymieniać na nową.
Na obiad wołowina z ziemniakami.
Ciepło, około 30 stopni.
Z paczki papierosów został mi jeden, potem wkraczam odważnie do grona niepalaczy.

 5 grudnia - kolejny, trzeci już dzień na silniku. Pogoda jest piękna plażowa, ale wiaterek lichuteńki, ledwo dmucha i bez silnika stalibyśmy w miejscu. No, teraz prędkość też nie jest rewelacyjna, ok 4w. Temperatura powyżej 30 stopni. Otwarte okienka dają przewiew ale i tak jest gorąco.
Nic sie nie dzieje, no nic a nic.Nawet kulinarnie nie za tęgo, bo Skiperowi wciąż dokucza ból brzucha wiec jak jestem głodna to nie wymyślam, tylko otwieram słoiczek z masłem orzechowym i posługując sie łyżeczką, zaspokajam co trzeba.

Ale mam pewne przemyślenia na temat rzucania palenia na jachcie w ruchu. To jest taka sytuacja, kiedy nawet nie zaczynam fantazjowania na temat, skąd i jak by tu wytrzasnąć papierosa, bo po prostu NIE MA. I nic się w tym temacie nie da zrobić, nie da sie skoczyć do kiosku, albo zaczepić jakiegoś palacza na ulicy, albo poszukać niedopałków. Na lądzie, dla palacza  bardzo już spragnionego, zawsze jest jakaś szansa, choćby najmniejsza, tu na wodzie szansa jest totalnie zerowa.
To bardzo upraszcza sytuacje i do minimum skraca czas myslenia o tym jak fajnie byłoby sobie zapalić. Owszem, zapaliłabym sobie chętnie, ale nie mam, i pragnienie zapalenia wygasa, nie podsycane wymyślnymi scenariuszami, jak by tu owego papierosa zdobyć. Co nie oznacza wcale, że za dziesięć dni czy ileś tam, jak dopłyniemy do Australii, nie rzuce sie wpław do najbliższego marketu!


6 grudnia rozpoczął sią przepięknym świtem i lekkim wiaterkiem, który pozwolił wreszcie wyłaczyć silnik.Teraz jacht kołysze sie leniwie, skiper kombinuje przy żaglach, żeby choć trochę zwiększyć predkość. Ale z próżnego jak to się mówi i Salomon nie naleje. Wlaczemy sie, nic sie nie dzieje, no nic sie nie dzieje.
Z rekwizytów palacza została mi tylko zapalniczka, która leży sobie teraz w kokpicie i nawet sią nie przejęłam, gdy spostrzegłam, że jest zamoczona. Staram sie patrzeć na nią bez emocji.
Na obiad fijiański szpinak w sosie kokosowym. I galaretka owocowa.

7 grudnia
dostałam po nosie! Za każdą chwilę nieuwagi tu się płaci! Tym razem to podarta osłona UV na dużej genui, którą niesiemy od Fiji. Płynęliśmy mocnym baksztagiem lewego halsu od samego rana i nic nie zapowiadało gwałtownej zmiany kierunku wiatru, albo raczej, ja zajęta rozwiązywaniem sudoku - poziom średeni- nie zauważyłam dyskretnej zapowiedzi w postaci zmiany układu chmur i innych niż poprzednio oscylowań wskazówki wiatrometru wokół średnich wskazań. I kiedy genua przestała pracować grożąc przerzuceniem na drugę stronę, spróbowałam zmienić kurs na autopilocie, tak, by jednak złapać wiatr w genuę, ale albo zmieniłam w złym kieruku, albo za późno, dość powiedzieć, zrobiliśmy niekontrolowany zwrot przez sztag i oba żagle zaczęły pracowaś wstecz, totalnie zmieniajęc kurs łódki. Zanim Ian się obudził, próbowałam jeszcze zrolować łopoczącą genuę, ale gdzie mi tam panie do tego rollera!!! Nawet nie ruszyłam kabestanu! Wiec jak Ian już przyszedł do kokpitu, to oba żagle pracowały wstecz, autopilot pipczał, ja stanęłam do steru i teraz szybko Ian zluzowal szota genui, ale nie napiał szota z drugiej strony wiec żaglem wyrywało na wszystkie strony i zanim go Ian zrolował niebieska oslona UV sie potargała. Taka jest nauka, że na wchcie się wachtuje, a nie leniuchuje. No i warto  wiedzieć w którą stronę zmieniać kurs, żeby nie stracić kontroli nad łódką. jasne?? no, jasne, jasne, sama sie muszę obsztorcować...

8 grudnia
no, nareszcie coś sią dzieje! od wczoraj mamy wiatr z SE więc super, teraz średnia prędkość to 5,3 W - jak na tę łódkę to nieźle.
Ah i cuda sią jednak zdarzają! Z pamiętnika zrywającej z paleniem żeglarki - dzisiaj około południa znalazłam pod materacem połówkę nikotynowej gumy do żucia!! O bogowie, nie przeżutej!! Wpakowałam ję do buzi bezrefleksyjnie i po dwudziestu minutach znów było jak poprzednio, oj zapaliłoby sie ojoj!
W związku z tym robię pączki, mamy wiatr od burty, więc przechył stały ale da sie pracować w kuchni.
No i niestety zrobiło się już zimniej,jesteśmy już na 21 stopniu szerokości geograficznej (południowej oczywiście) więc poprzedniej nocy ubrałam nawet gacie sztormowe i kurtkę, A Ian przygotował sobie gumiaki, mimo ze nie pada prawie wcale, niebo jest w trzech czwartych zachmurzone, ale nie pada, czasem jakaś zabłąkana chmurka kapnie deszczykiem, ale niegroźnie.

11 grudnia
to wprost nie do wiary ale od trzech dni pędzimy po Morzu Koralowym jak wyścigowe rumaki. Wiatr z kierunku E, SE o sile nie przekraczającej 27 w, dzisiaj już słabszy, jakies 12 w. Średnio robimy 130 mil dziennie. Nic do roboty, a nawet mniej , bo skiperowa biegunka jakby sie okopała na pozycji i teraz tylko ja jem, Ian pije wode z cukrem. No, tak to jest jak się nie lubi żeglowania to trzeba polubić biegunkę.
Moim towarzyszem w dłużącym się niestety, z braku zającia czasie, jest Idiota Dostojewskiego, no słucha sie wybornie i takie długie, że powinno wystarczyć aż do Australii, która tuż tuż, jeszcze tylko 540 mil!!
Ponadto sudoku, proszę spojrzeć łaskawie jaki poziom trudności!!! To dzięki mojej córce, która dodała mi odwagi w sudokowych zmaganiach z kołowaciejącym ze starości chyba mózgiem.
Siągam także po gramatykę języka angielskiego, a tam tyle ciekawych rzeczy! Nigdy bym nie przypuszczała..
No, nic się nie dzieje, nic a nic...

12 grudnia
na jedno nie mogę narzekać, nie ma tu tłoku na tej części Pacyfiku, a raczej przeciwnie, łatwo mi przychodzi wyobrazić sobie, że w promieniu,, no po kilkaset  kilometrow w każdą stronę, jesteśmy jedynymi ludzmi, ha!, tyle przestrzeni i kiedy Ian śpi, wszystko  dla mnie. A on ma się lichutko, chudy i słaby, prawie nic nie je no, może jakoś da radę te kilka dni, prawdopodobnie cztery, bo zostało do przepłyniącia 450 NM.
Pogoda jest piękna, wiatr osłabł zgodnie z prognozą do mniej niż 8 w, więc idziemy na silniku, jutro też się nie zapowiada wielki wiatr ale posuwamy się stale w dobrym kierunku a fakt, że świeci słońce i jest ciepło wygładza nastroje.
Do drugiej kawy przed południem budyń waniliowy. No obiad ryż z czymś, czym, jeszcze nie wiem, ale i tak tylko dla mnie bo Ian na diecie.
Mam wiele czasu, jak w poprzednie dni. Rozmyślam sobie o moich dzieciach, Jagódce, ile ma ze mna kłopotów, o Kubusiu, on właśnie skończyl 18 lat i bardzo bym chciała pożeglować z nim w przyszłym roku, o mojej mamie, o bracie,o siostrze, o moim pobycie w Polsce, przypominają mi się odległe wydarzerzenia , przypatruję się sama sobie...

15 grudnia
niewyobrażalne.. jak sięgam pamięcią, nie zdarzyło mi się nigdy takie żeglowanie, no prawie dwa tygodnie, i nic się nie dzieje. Żadnych stresowych sytuacji, żadnych awarii, no ,może pojutrze jeszcze bardziej powymyślam, wszakże to nie koniec rejsu, zostało jakieś 170 NM. Pogoda jak malowanie - jak pacjentowi codziennie sprawdzam temperaturę, ciśnienie, wilgotność, ach bez przesady, wystarczy spojrzeć dookoła, żeby stwierdzić, że pogoda zdrowiuteńka!










piątek, 29 listopada 2013

Adijos pomidoros

czyli żegnaj Fiji!
Mój laptop właśnie wrócił z naprawy i wreszcie mogę coś skrobnąć.
Pojutrze wypływamy do Australii. Długo oczekiwany plotter nadszedł wreszcie pocztą i nic nas już tu nie zatrzymuje

Mamy przed sobą 1600 NM w sezonie cyklonów i to wcale nie brzmi dowcipnie. Ale cyklony szaleją tu zwykle po Bożym Narodzeniu, prognozy na najbliższe siedem dni sa dobre, wiec nie ma się czym tak strasznie martwić.
W czasie naszego pobytu na Savusavu wiele czasu spądziliśmy z lokalną ludnościa i tzeba przyznać, są bardzo mili, wiodą nieskomplikowane życie, niczym się specjalnie nie przejmują.
Hindusi wydają się wieść prym w handlu i ogolnej gospodarności. Savusavu nie jest najpiękniejsze, ale pocieszam się, że wciąż bądą miała co odkrywać i czym się zachwycać.
Cieszę się, że mogłam tu pływać bez ograniczeń, zaraz też wskoczę do wody !!!!

 No i to przepyszne jedzenie! Tu na obrazku kraby w zielsku na mleku kokosowym.

środa, 6 listopada 2013

Diwali



Diwali
Savusavu może się podobać każdemu. Głęboka zatoka z trzema marinami usytuowanymi tuz obok miasteczka, przypominającego trochę Ustroń w tropikalnym wydaniu. Jedna główna ulica, mnóstwo sklepików i rozmaitych działalności gospodarczych, banki, bistra i kafejki, jeden targ z owocami i stacja autobusowa. Kolorowo i głośno, fijiańska, nieskomplikowana muzyka miesza się z indyjskimi rytmami. Ludność takoż wymieszana, ciemnoskórzy Fijianie, urokliwe hinduskie kobiety i Hindusi z kwiatami za uchem. Zewsząd uśmiechy i radosne bula! bula!
Marina, do której należy nasza boja, to bardzo odrapany baraczek kilka zbitych z desek stołów, prysznic, restauracja i kurek ze słodka woda.
Od ulicy dzieli nas jakieś 50 m czystej bardzo wody, siedząc w kokpicie przyglądam się miasteczkowej aktywności. Kilka łodzi rybackich rusza z samego rana, ryby to obok taro ważny element fijianskiej diety. Ale nie brakuje też i czerwonego mięsa, kozy, krowy, świnki. Owoce - mango, ananasy, banany, wszystko można kupić na targowisku.
Autobusy warczą z samego rana, to podstawowy transport, wożą dzieci do szkoły i łącza malutkie wioski i osiedla z Savusavu. Niedługo będziemy mogli się przekonać jak to się tu podróżuje.
Nasz plotter już w Numei odmówił współpracy, a to tak wygodnie się nawiguje, jeśli obok steru ma się ekranik, na którym wyświetlona jest mapa i poruszający się stateczek symbolizujący nasz jacht. Czyli wiesz, gdzie jesteś i dokąd płyniesz, jaki kurs, jaką prędkością, jaka jest odległość od wytyczonego celu. Ale jak się zepsuł trochę, to Ian go otworzył i zepsuł jeszcze bardziej. Więc znalazłwszy kanciapę z serwisem i naprawa części elektronicznych, pozwalamy się łudzić, że może uda się nasz plotter naprawić. Z tego chyba będą nici, ale wizyta w kanciapce zaowocowała zaproszeniem od właściciela do wspólnego świętowania Diwali Day of Light, ważnego święta hinduskiego. Samo święto to trzy rzeczy - obrzędy religijne, obżarstwo i fajerwerk. Mamy możność uczestniczyć w tym wszystkim. Ale najpierw podróż, do Lambasy, największego miasta na wyspie.
Odległość stu kilometrowy pokonujemy z głośnikami na full w jakieś dwie i pół godziny, wiele odcinków wydaje się za stromych dla silnika, który warczy na pierwszym biegu, ale przez otwarte okna wdziera się cudowne świeże powietrze i szyby są na tyle czyste, ze cała drogę podziwiamy piękno tropikalnej przyrody.
Właśnie, czystość, a raczej schludność to pojęcie zupełnie nieznane dla naszych gospodarzy, którzy bardzo wylewnie i serdecznie dzielą się z nami wszystkim jedzeniem, uśmiechem i własnym czasem, ale jestem ciekawa czy Wam by smakowały hinduskie przysmaki, przyrządzane w towarzystwie karaluchów, które gospodyni bezceremonialnie wyławia z tłuszczu skwierczącego na patelni by potem smażyć tam te przysmaki.
Mi owszem, smakują, ale wiem przecież, że niedługo wrócę do swojego schludnego kącika na Canada Goose, gdzie o żadnych karaluchach nie ma mowy. Ten kontrast jest dla mnie nie do pojęcia, z jednej strony kobiety stroją się w przepiękne, czyste! sari ale prysznic i toaleta to miejsca gdzie lepiej wyłączyć zmysł wzroku.
Cala rodzinna społeczność hinduska przyjmuje nas bardzo serdecznie i wypytuje z zainteresowaniem o nasze życie, my tez dowiadujemy się o odczuwalnej dyskryminacji Hindusów na Fiji i o staraniach naszych gospodarzy, aby zgodnie żyć z sąsiadami o fijianskim rodowodzie. Dlatego tez zapewne pod wieczór w dzień świąteczny Diwali, zjawiają się u nich jeden po drugim, i częstowani hinduskimi specjałami, odchodzą zadowoleni.
Nauczyłam się jak przygotowuje się roti, takie placki z nadzieniem z grochu lub ziemniaków, które zanim staną się plackami, przypominają w przygotowaniu paczki, w kulce z ciasta - mąką z woda i odrobina tłuszczu - robi się wgłębienie, nadziewa się ugotowanym puree z grochu i ziemniaków, przyprawionych czilli i czosnkiem i cebulą, zamyka się jak pączek, a potem rozwałkowuje na placek i smaży na ghe, czyli sklarowanym maśle, no myślę że możecie spróbować z innym tłuszczem także. No i te słodkości z mleka w proszku, mniam mniam, jak chcecie to podam przepisy,,,
Po dwóch dniach, obdarowani jedzeniem i ubraniami - tak, ja dostałam sari, oh jakie to przyjemne wyglądać jak Hinduska!
 Opuszczamy gościnnych Hindusów i wracamy na łódkę.





























wtorek, 5 listopada 2013

Żeglowanie po oceanie

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi,, tak zatytuowany jest pierwszy rozdzial ksiazki Mistrz i Malgorzata Michaila Bulhakowa. No, gdybym ja miala zabrać się za pisanie to zaczalabym tak. Nigdy nie żegluj pod wiatr.
Stojąc na kotwicy w Numei nerwowo sprawdzalismy pogodę i chyba nerwy nam nie wytrzymaly, bo kiedy tylko pojawila sie szansa na wiatr z południowym komponentem tak mniej wiecej od połowy drogi, nie baczyliśmy na bardzo bardzo wschodni wiatr prognozowany dla pierwszych kilkuset mil żeglugi. I jak już podnieceni możliwością wyrwania się na morze odprawiliśmy się we wszystkich urzędach, zdrowy rozsądek przysłoniła nadzieja, że może nie bedzie tak źle.
Bylo źle, a nawet gorzej. Po pierwsze żeglować zaczęliśmy ze słowem fuck, tylko dlatego, że dirka tj. lina podtrzymująca bom żagla głównego nie była napięta, zanim zaczęliśmy wciagać żagiel na maszt. I potem to już nic nie może być fajowe.
To oczywiscie tylko moja opinia, wynikająca z przekonania, że żeglowanie jest jakby celebracja życia i przeklinanie tu po prostu nie pasuje.
Dobrego nastroju nie dało sie wytworzyć podziwianiem piękna oceanu, bo ten byl wściekły, wzburzony i walący falami w nasz dziób raz za razem. Wiatr dochodzacy do 30 wezłów dokładnie z kierunku w którym byśmy chcieli płynać był tak silny, że zredukowane żagle nie pozwalały płynąc mocno pod wiatr, a i prędkość, lichutka. Pierwsze dni nasze srednie to 80, 90 mil na dobę. Wiatr uparcie z dziobu, wykres naszej drogi to jak elektrokardiogram chorego na serce! Do dyspozycji dwa kierunki poruszania, albo północ albo poludnie, a wytyczona droga to 67 stopni, no narysujcie to sobie, to uda sie wam wyobrazić jak się mieliśmy.
A potem przyszlo jeszcze gorsze, dwa dni wiatru dokładnie od rufy, i tak słabego, że po prostu nie dało się plynąc nigdzie. Średnia 60 mil na dobę, tylko dlatego, że uruchomilismy silnik!
Jacht przecieka. Mokre materace, moje spodnie sztormowe przeciekają jeszcze szybciej i jak tylko posadzę pupę na ławce w kokpicie to juł mam wszystko przemoczone. Zimno. 24 stopnie ale ubieram sie jak w Bielsku na minusowe temperatury. Brakuje tylko rękawiczek, a tak to cały komplet gumiaki, dwie pary spodni, polar, kurtka  i czapka.
Nie pada, ale za to ocean częstuje nas bryzgami sowicie.
No, a wyobraźcie sobie te nocne wachty, nocna wachta moi kochani to cos takiego, no, wyobraźcie sobie, jesteście w domu, czy w mieszkaniu, i po kolacji postanawiacie, że teraz, warto troche popilnować dobytku, no tak na wszelki wypadek. Więc siadacie sobie w fotelu. Można też na balkonie, żeby było bardziej jak na morzu. Siadacie sobie więc wygodnie i siedzicie tak kilka godzin, czekając czujnie, czy czasem aby coś się nie wydarzy. Na przykład jakieś zwarcie w instalacji elektrycznej i poczatek pożaru, albo może kran sie urwie, albo pralka mimo, ze wyłączona, zacznie przeciekac, no po prostu nie wiadomo, nigdy nie wiadomo, ale trzeba byc czujnym. No i po takim fajnym nocnym siedzeniu, jak już macie dość, budzicie swojego partnera, bo teraz jego kolej!
Co w tym wszystkim jest dobre to to, że zawsze, ale to zawsze po nocy przychodzi dzien i wszystko nabiera normalych wymiarów.
Tak, dobre niespiesznie bo niespiesznie, ale przyszlo. Wiatr z poludniowego wschodu, no taki ponad dwadziescia, pedzimy z prędkością do siedmiu wezłów i średnią to 140, 150 mil. Fiji jest coraz bliżej, robi się cieplej, pogoda sie poprawia i mimo ulewy w ostatnia noc humory ida w góre, wyspa już za rogiem, już tuż ,tuż i jest!!!
W czwatrkowe popołudnie nasza Canada Goose stoi na boi w zatoce Savusavu.

środa, 9 października 2013

ladowe niespodzianki

ladowe niespodzianki
Numea mia³a dla nas mi³e niesppdzianki.
Ian, jeszcze w Australii nawi¹za³ kontakt ze swoim znajomym, z którym raz obiadowali wraz ze wspólnym przyjacielem Maikiem, Ow zaœ, obywatel Nowej Kaledonii Gayel wraz z na wpo³ kanack¹ ma³¿onk¹, Vivienne ucieszy³ siê bardzo i okaza³ niezwykle goæcinny. Pierwszego dnia zaprosi³ nas na wspólne podwodne polowanie w lagunie ko³o Numei, gdzie pop³ynêliœmy razem z dwoma jego znajomymi, Claudem i Josefem  motorówk¹ z silnikiem 175 KM. P³yn¹liœmy oko³o godziny tak szybko, ¿e musia³am pilnowaæ, ¿eby mi nie porwa³o okularów przeciws³onecznych! Spyta³am potem o œredni¹ predkoœæ, oh oko³o 70 km na godzinê, to prawie dziesieæ razy szybciej ni¿ p³yniemy na Canado Goose!.
Zatrzymaliœmy sie tu¿ obok rafy, na g³êbokoœci kilku metrów i wszyscy mieli okazjê wskoczyæ do wody, dla nas jednak by³a ona za zimna, nie mieliœmy ¿adnych ubrañ do nurkowania ani kuszy, wi¹c wiekszoœæ czasu pilotowaliœmy motorówk¹, podp³ywaj¹c do ka¿dego, kto, wyci¹gn¹wszy jedn¹ r¹k¹ ponad wodê, sygnalizowa³, ze ma rybê. Wielka lodówka na lód zape³nia³a si¹ szybko, oboje znajomi Gayela okazali si¹ wytrawnymi myœliwymi, czasami wrzcali do lodówki po trzy ryby na raz!!
Slinka lecia³a na myœl o luchu, Claud zrobi³ poisson crue z ry¿em , do tego bagietka, piwo i oczywiœcie na koniec sery.
No, rajskie ¿ycie!
Na drugi dzieñ Gayel zaprosi³ nas na niedziely obiad do swojej podmiejskiej posiad³oœci, bardzo tradycyjny, delektowaliœmy siê gam;;cos tam,, czyli pieczonymi w ziemnym piecu na drewno warzywami z krwetkami i kurczakiem, zawiniêtymi w liœcie bananowca. A na deser nowokaledoñskie truskawki ze œmietan¹, tak dobre jak nasze , polskie.
Ostatni wieczór towarzyskiego ¿ycia spêdzamy na naszej ³odce w towarzystwie Clauda i Jasefa, obaj to nauczyciele z numejskiego gimnazjum, Josef jest te¿ ¿eglarzem, bierze udzia³ w regatach, któryh rozgrywa siê tu wiele, na swejej ma³ej ³odce. Mowa Kaledonia to kraj ¿eglarzy, stoj¹c ponad tydzie¿ w Port Moselle obserwowaliœmy stale wiele jachtów wyp³ywajacych na dzienne ¿eglowanie, wiele jachtów przyp³ywa³o te¿ z daleka, s³yszeliœmy ich przez radio , jak pytali o mo¿lowoœci postoku w porcie.
Nowa Kaledonia nie wymaga ¿adnych op³at od ¿eglarzy, jednak procedura check in i check out jest uci¹¿liwa, tzeba odwiedziæ odleg³e od portu biura immigration, coustom i sanitarnej kontroli. N ie mieliœmy ¿adych problemów, nawet warzywa i owoce nie zosta³y skonfiskowane, przed czym ostrzegaj¹ wszystkie przewodniki.
Wreszcie opusczamy miasto, p³yniemy niestety pod silny wiatr na wyspe Caisy, tam spokj zak³óca nam australijski gadu³a, z jachtu path Finder 4, wprasza si¹ na ³odkê, zostaje do póŸnego wieczora, zdecydowanie uszczuplajêc nasze zapasy piwa i gada, gada bez koñca,, Zdesperowna, w obawie, ¿e nigdy si¹ nie wyniesie, bezceremonialnie mówiê, ¿e id¹ spaæ i to nas ratuje. nareszcie sami. Muszê jednak dodaæ, óe jego osiemnastoletnia córka, Soraya, okazuje si¹ bardzo sympatyczna i z przyjemnoœci¹ s³ucham jej opowieœci o ekspedycjach wraz z markiem Hornem, w których bra³a udzia³. Pokazuje mi te¿ fajne albumy ze zdjeciami.
Nazajutrz wykorzystujemy dobry wiatr z pó³nocnego zachodu i p³yniemy na ma³¹ bezludn¹ wyspê, Mato, gdzie mamy kilka dni na nic nierobienie, strzelanie z ³uku na pla¿y, zbieranie œlimaków na kolacjê i podwodne polowanie. Mimo ¿e termometr pokazuje 23 stopnie jest zimno, za zimno na dlugie p³ywanie, szkoda, bo stoimy na 5 metrach w uroczej lagunie a wokó³ kilka cudownych miejsc do snokelingu. Wkrótce musimy wróciæ do umei, odprawiæ siê i ruszyæ dlej, na Fiji.Sezon cyklonów si¹ zbli¿a.







czwartek, 26 września 2013

800 mil żeglowania na jednym kursie!

Tak, w życiu każdego żeglarza są takie chwile , kiedy naprawdą żegluje!Po trzech miesiącach obijania sie po pokładzie Canada Goose i miesiacu na polskiej ziemi, nareszcie na kursie pojawiła sie woda i tylko woda.
Mamy do przepłynięcia 800 mil w kierunku północno wschodnim po burzliwym morzu Koralowym dzielacym Nową Kaledonię od Australii. Mówią, że burzliwe ze względu na górzyste dno z kilkutysięcznymi szczytami.
Na poczętek jednak trzeba wyzwolić się z macek lądu, który otacza nas blisko trzy godziny , aż wreszcie osiagamy na silinku, niestety ujście rzeki i przed nami rozciąga sie już otwatra woda!.
Trzeba jednak zatankować, mamy pewne kłopoty ze staniąciem u kei, to znaczy ja mam, bo Ian powierzył mi ster, więc pierwsze podejście sią nie udaje w ogóle, bo jesteśmy za daleko od kei, drugie też nie udaje sie ładnie, bo wprwadzie skutecznie rzucamy cumę dziobową, ale mocny prąd pływowy, którego już nie powinno tu być  według tabeli pływów, obraca rufe o 180 stopni i dopiero wtedy udaje się rzucic cumę od rufy. A wiąc zamiast stanąc lewą burtą, pod wiatr, stajemy prawą burtą, po prad. Potem już tylko sprawne tankowanie, wizyta bardzo sympatycznych oficerów i już odprawieni, odbijamy od kei i dla Iana jest to poczętek pierwszej żeglugi poza Australię.

Pierwsze  dwa dni to nie ma żartów. Wiatr, z północy o sile do 30 węzłów i na dodatek morze jak wściekłe, krótka stroma fala buja nami jak malutką łodeczką. Zimno w dzień, jeszce zimniej w nocy. Trudno uwierzyć termometrowi, który pokazuje 23 stopnie. Ale niebo niebieskie morze granatowo białe, no cudnie.
Wiatr stopniowo słabnie i odwraca sie w zwykłym, wschodnim, południowo wschodnim kierunku, nastepne dni to bardzo przylemna żegluga, stale piękna pogoda i jedyne zmartwienie , oprócz tego zimna oczywiście, to te ciemne chmury nad Nową kaledonią, ktore mają się nasilić właśnie w dniu , kiedy my tam będziemy dopływać. Omawiamy z Ianem różne scenariusze, ale tym razem jednak rzeczywistość okazuje sie łaskawsza od prognoz. Cała depresja z wiatrem do 50 węzłów omija od południa Nową Kaledonię i dla nas tylko miód, 10 węzłow od południowego wschodu.
Po  siedmiu dniach żeglugi docieramy do głowek portu w  Noumei, Porte Moselle. Tu ożywają wspomienia, kiedy, trzy lata temu byliśmy z Kubą w okolicach Numei ponad miesiąc.W mieście, rozpoznaję z przyjemnością miejsca, gdzie wspólnie spedzaliśmy dużo czasu . Plac Cocotiere, biblioteka, targ rybny i przystań. No, myślę, Kuba, kiedy znowu tu będziemy razem?


witaj Polsko!

no, tak sie porobiło, że zamiast podnieść kotwicę o dwunastej w południe czternastego sierpnia, piętnastego o ósmej rano byłam w drodze na lotnisko, w drodze do Polski. Ten niezaplanowany, miesięczny pobyt w kraju pozwolił mi pobyć z rodziną, szczególnie z Mamusią,którą choroba zawiodła do szpitala,z Jagodą, której nie widziałam trzy lata , no i z Kubą, z którym robimy już plany wpólnego żeglowania. Sptkałam się z przyjaciółmi z klubu speleo , dzięki którym udało mi się przywołać wiele fajnych wspomnień z okresu wspólnego łażenia po gorach i jaskiniach.
Z przyjemnością rozgladałam sie po rodzinnych stronach, wyładniałych jakby. Udało mi się wyrwać na Kobylą, gdzie Kuba z kolegą i ze Zdzichem mogli się powspinać. Niestety, zaraz po przyjeździe do Polski uszkodziłam sobie więzadła krągosłupa lędźwiowego i o żadnych wybrykach nie było mowy.Dwa ostatnie dni spędziłam w Krakowie, w Jagodkowo+Łukaszowym gniazdku i doprawdy były to najprzyjemniejsze chwile.
Okropnie długą podróż z powrotem do Australii zakonczyłam w Brisbane. Tu, w ujściu rzeki Brisbane Creak czekała na mnie Canada Goose ze stęsknionym kapitanem na pokładzie.Brisbane okazało się tak samo zimne jak Polska, wiąc najważniejsze to jak najprądzej wypłynąć, na północ, do cieplejszych krajów.
A wiąc  namiętnie sprawdzamy prognozy pogody i już widzimy okienko ze słabnącym  wiatrem w okolicy Brisbane, dobrym na dystansie do Nowej Kaledonii i jakimiś okropnie ciemnymi chmurami nad samą Nową Kaledonią, co do których mamy nadzieję, że okażą się nieprwadą. A więc w drogę!!!



niedziela, 11 sierpnia 2013

przebieranie nogami

oh, żeglowanie tuż , tuż!
Wczoraj przypłynąliśmy z Shute Harbour do Mackay. Nie mieliśmy wiele wiatru i na dodatek z niekorzystnego kierunku, ale pogoda była przepiękna, ciepło i słonecznie, kilkakrotnie  pokazały się wieloryby więc w sumie fajna żegluga, z przystankiem na noc przy jednej z wysp Withsunday. Dzisiaj niebo zachmurzone, ale to nic, mamy wiele spraw do załatwienia w mieście, więc nic strasznego.
Od kilku dni sprawdzamy pogodę dla kierunku na Nową Kaledonię, marząc o jakimś okienku z wiatrem innym niż nasz kierunek tj. południowy wschód. Zeby nie było cały czas pod wiatr! Bo pod prąd to bądzie na pewno.
Może pojutrze?

piątek, 12 lipca 2013

Piwko proszę!


Taaak, życie żeglarskie obfituje w upijające wydarzenia..

Właśnie podjęłam szczęśliwie rozpoczętą przez Iana produkcję piwa. Cały proces trwa dwa tygodnie, jednorazowo otzymuje się dwadzieścia trzy półlitrowe butelki aromatycznego napoju a cała praca to sama przyjemność!





Najpierw trzeba przygotować owe butelki, to jest dokładnie umyć i wysuszyć.






Potem do plastikowego baniaczka wsypuje sie cukier i specjalny piwny preparat, wlewa sią wodę i zostawia na tydzień.
Po tygodniu wdychania zapachu piwnego słodu, rozlewa się ten bursztynowy płyn do butelek, uprzednio wsypawszy doń po łyżeczce cukru.


Teraz czas już biegnie szybko i wkrótce można spożywać!!!



Mniam mniam, szczególnie smaczne jest piwo imbirowe, razem z Ianem wspominamy pewnego młodego smakosza tego piwa, którego oboje serdecznie pozdrawiamy :)

niedziela, 23 czerwca 2013

Zatoka Shute bay


uff, powiedzcie, dlaczego tak jest, że gdziekolwiek bym nie przyjechała, muszę zaczynać od sprzątania?

Czasem myślę, ze wszystkich żeglarskich czynności ta właśnie wychodzi mi najlepiej...

Tym razem sprzatanie jest bardzej z tych gruntowniejszych, jako tako doprowadziłam Canada Gose do ładu już kilka miesięcy temu, a jej kapitan , Ian, też sią widać przykłada do dbania o łódkę. Więc poleruję, szoruję a potem, wieczorem podziwiam swoją pracę  ze szklaneczką rumu. Ten rum to jest niebo, tak zwana domowa robota,no, nie można się oprzeć i przed drugą szklaneczką!
 Wtedy zaczynam rozmyślać, co by tu warto zmienić, żeby przystosować Canada Goose do dłuższego żeglowania w tropikach. Tak, żebym na przykład była w stanie dosięgnąć rogu topowego grota, żeby sklarować fał, albo żeby dosięgnąć do żagla, na przykład przy refowaniu. Bo bom jest zamocowany dużo wyżej niż sięgam i to mnie tak wkurza, że nie macie pojęcia!
Pokład też bym chętnie uprościła , tyle tu różnych wystających kątów, lin, bloczków, metalowych okuć (które właśnie poleruję), że trudno przejść bezurazowo po pokładzie. OOOOOOOOOOOczywiście, wszystko ma swoje uzasadnienie , w myślach układam sobie najracjonalniejsze argumenty, dostosowane do australijskiej głowy. Wyobrażam sobie też niezwykle racjonalne kontrargumenty walczącego o swoje Kapitana,, i... gdzie ta trzecia szklaneczka???

A w kuchni : po co , ja się pytam aż sześć metalowych szczypców do barbecue?? I dlaczego solniczka jest identyczna jak pieprzniczka a obie wielkie jak posęgi z Wysp Wielkanocnych??

Tak, widać wyraźnie; mam za dużo czasu i za mało żeglowania. Ian wraca pojutrze, chyba dam radę wytrzymać sama ze sobą.
Jednak nie pogardzę jakimś wspierającym komentarzem!

wtorek, 18 czerwca 2013

W stronę Fiji



Zatokę Assau na wyspie Savaii odwiedza rocznie około 5 jachtów, nic dziwnego więc, że w ciągu tych kilku dni cieszyliśmy

się samotnością. Jeden wypad na ląd dał nam przyjemność spotkania kilku tubylców, którzy serdecznie nas pozdrawiali i

wypytywali skąd jesteśmy. Przeważnie odpowiadaliśmy, że z Europy, to dawało szansę poprawnej lokalizacji.
Zieloną, górzystą wyspę opasuje asfaltowa droga,prowadząca do wielu turystycznych atrakcji, jak np pola lawowe, wodospady

itp. ale tym razem zadowalamy się pieszą wycieczką do najbliższego sklepu. Tu Chico kupuje samoańskie paero , jedyną

pamiątkę z Samoa.Nazajutrz wypływamy na ostatni odcinek naszej wspólnej żeglugi, na Fiji.
Oczywiście mamy problem z kalkulacja czasu, tak aby trafić z wpłynięciem na dzień tygodnia, a nie weekend. Ponieważ w

drugim dniu żeglowania wiatr słabnie do 1 węzła, nasze nadzieje na dopłynięcie w piątek do Nadi lub Lautoki na main

island rozwiewają sie przy  ohydnych dzwiękach obijania sie bomu i szamotania żagli na bezwietrze. Decydujemy zmienić

kurs bardziej na południe i odprawić sie na Savu Savu, położonej nieco bliżej. Trochę nawet za blisko, bo ostatni etap

żeglujemy z trzecim refem na grocie i do połowy zrefowanym fokiem, przy wietrze kilkunastu węzłów zaledwie.
Ale docieramy elegancko, w piątek rano.
BUla! Bula! tak brzmi fijiańskie powitanie i brzmi ono doprawdy serdecznie! Odprawiamy sie prawie skutecznie, brakuje

tylko papierka od pana z  kontroli sanitarnej, musimy czekać na jego wizytę . Zjawia się nazajutrz po południu.Mamy czas

na odwiedzenie ruchliwego miasteczka, zrobienie niezbędnych zakupów i pożarcie ogromnej ilości lodów. Tu, na Fiji ceny są

o wiele przystępniejsze niż na Polinezjii i nawet ubogich żeglarzy stać na wszystko!
Savu Savu to miejsce bardzo przyjazne, marina jest bezpieczna i wiele jachtów decyduje sie przeczekać sezon cyklonów

właśnie tutaj.Spotykamy tu głównie jachty z amerykańską banderą, kilku Niemców i Austriaków , jeden jacht australijski.
Polskich nie ma.Podoba mi sie tu i mam plan wrócić.
Na razie jednak trzeba ruszyć dalej, w kierunku Nadi. Ostatnie nocne żeglowanie, fajowe.
Nad ranem cumujemy w Denerau, lotnisko Nadi jest niedaleko. Jutro lecę do Australii.
A wiec cudne Fiji musi poczekać, wiem że niedługo wrócę i wtedy poznam je lepiej.

sobota, 1 czerwca 2013

Nie lubię Samoa....

... na tym właściwie mogłabym zakończyć ten wpis, ale jednak, kiedy przycisnąć fakty do muru, nie jest tu tak źle.
Jacht stoi w marinie. Do  centrum stolicy, Apii jest stąd kilometr ładnej drogi wzdłuż wybrzeża, możemy przypatrywać się długaśnym kanoe, ktore mieszczą ze czterdziestu wioślarzy, jednego szefa i jednego bębniarza, z jachtu często słychać to energetyzujące bębnienie. Taka łódka, jak ruszy, mknie po wodzie i po chwili znika za horyzontem.

Samoańska kanoe startuje

Miasto jest takie, bez wyrazu, kościół na każdym rogu, wielki budynek banku i jeszcze jeden, hotel, kilka sklepów w miarę normalnych, pełno malutkich sklepików z byle czym made in China i to tyle. W pobliżu mariny usytuowały sie najszykowniejsze restauracje Apii i każda z nich wieczorem ogłuszającą muzyką przypomina nam, gdzie jesteśmy. Ale za to mamy czystą wodę bez limitu. Elektryczność dopiero po kilku dniach, bo marina wciąż naprawia zniszczenia po ostatnim cyklonie sprzed kilku miesięcy.
Jednego dnia wybieramy się autobusem do Sliding Rocks, ajajaj, ale frajda zjechać z kilumetrowego wodospadu do wody!
Wodospadów pod dostatkiem

 Potem ruszamy w górę potoku, podziwiając rozbuchaną zieloność wąwozu, którym płynie potok. Nie ma w nim żadych ryb, za to w połowie drogi napotykamy bananowy gaj, jeden bananowiec ma owoce, więc nie możemy przepuścić takiej okazji. Teraz kiść zielonych bananów dojrzewa podwieszona w kokpicie.
W tej okropnej marinie stoimy aż tydzień. Naprawiamy porwany genaker i inne drobiazgi. Internet, zakupy, odprawa.
Płyniemy wreszcie na sąsiednią wyspę, Savaii. To zaledwie 66 mil, robimy je nocą, by do zatoki w pobliżu miasta Asau dopłynąć za dnia. Kiedy zaczynamy już wypatrywać pasażu który na mapie jest wąziutkim, prostym kanałem pomiędzy płyciznami rafy, coś się nam nie zgadza. No tak, mapa jest do kitu - to już po raz kolejny w programie OPEN CPN napotykamy taką niezgdność, ale tym razem to nijak nie można się rozeznać w linii brzegowej, czyli nie wiemy gdzie jest to wąziutkie przejście, cała linia bżegowa to załamujące sie biale fale, a wiąc rafa!

Według programu żeglujemy po lądzie

 Długo nie widzimy żadnych znaków nawigacyjnych, aż wreszcie, jakiś patyk, potem drugi i z duszą na ramieniu uznajemy, że to znaki wskazujące przejście i kierujemy jacht w stronę lądu. Z obu stron, w odległości kilkunastu metrów mamy płyciznę. Pasaż jest bardzo krótki ale zatoka , do której szczęśliwie wpływamy szeroka i bezpieczna. Na głębokości 2,5m rzucamy kotwicę. Woda modrozielona, dno piaszczyste. Urocza rzeźba górzystej wyspy pozwalają odetchnąć sercu i duszy . Zostaniemy tu trzy dni, czekając na dobrą pogodę na żeglowanie w stronę Fiji.

Piękna Savaii


Zachód słońca na Savii....





środa, 29 maja 2013

...


A więc jesteśmy w atolu Fanning Island. Stoi tu także przepiękny Kaori, a nastąpnego dnia przypływa równie wielki ale niepiękny jacht motorowy, z kapitanem, jego żoną i parą młodych ludzi do obsługi. On to mechanik, Carl, ona Rachel, od spraw utrzymania czystości. Kapitan kapitani a żona gotuje. Zwiedzamy jacht i podziwiamy  szczególnie siłownia robi wrażenie, dwa olbrzymie generatory, silniki jak na statku, odsalacz wody produkujący 450 litrów wody na godzinę !Jacht, Espiritu Santo jest w drodze na Alaskę z przystankiem na Hawajach.Jakoś nie zazdroszczę tych luksusów.
Kotwiczymy kilkaset metrow od nabrzeża. Wkrótce po przybyciu, na pokładzie mamy pięcioro kontrolerów. Policjant, służba celna i sanitarna, leniwie przeglądają papiery i zadają ptytania - wszyscy zdrowi? broni nie ma? warzyw i owoców spoza Kiribati?
,"No" mówią ,"Za pracę w sobotę trzeba zapłacić, dawajcie 50 dolarów plus 20 za kotwiczenie." Dajemy bo co innego możemy zrobić i zdejmujemy żółtą flagę spod salingu. Możemy zejść na ląd.
Wyspa okazuje sie urocza, nie ma elektryczności, zaledwie dwa światełka rozjaśniają ląd, panele słoneczne dopiero wkraczają na wyspę i nie ma ich wiele. Mieszka tu 2 tysiące ludzi, jeden Francuz, ożeniony z uroczą Kiribatką, Tapeitą.
Prowadzi coś w rodzaju pensjonatu, uroczy domek i kilka drewnianych bungalowów, takich, jakie slużą tubylcom za domy, otwartych na wszystkie strony, zadaszonych plecionkami z liści pandanusa i wsparych na metrowych palach chroniących od szczurów które są tu liczniejsze niż ludzie.Bardzo mi sią podobają te chatki.


 Wzdłuż atolu prowadzi bita droga i któregoś dnia pożyczamy rowery i zwiedzamy wyspę.
Tubylcy przeważnie nic nie robią, bo gorąco, ale jednak kilkoro ludzi jest zajętych przy uprawianych w płytkiej wodzie glonach, które wysuszone, sprzedają Chińczykom. Na wyspie uprawia sie też taro, banany , bredfruits i niewiele więcej. Oczywiście podstawą diety sa ryby, jest tu ich mnóstwo, nawt koło naszej łodki przepływaja tabuny wielkich ryb.Ale jakoś nie udaje nam się żadnej złapać. Za to Carl, pewnie dzięki dobremu oświetleniu wody wieczorem, ma taaakie branie, że obiecuje złowić i coś dla nas.
Jednego przedpołudnia wybieramy sie na dingi na nurkowanie ABC w pasażu,poogladać sobie rybki, jest bardzo silny prąd i szybko unosi nas na szerokie wody atolu. Ale zaliczamy jedną ciekawską mantę wahlującą sie olbrzymimi pletwami. Długo towarzyszy nam stado napoleonów, a ja na koniec mam wątpliwą przyjemność znaleźć jedną małą rybkę w lycrowych bermudach, które opinają mi pupę tak, że wprost niedowiary, że wdrapawszy sie na dingi, wyciągam spod prawego pośladka to biedne stworzenie!
Następnego dnia jeszcze jedno spotkanie pierwszego stopnia, czyli bezpośrednie! Tym razem z mureną. Nurkując sobie nieopodal łódki, znudzona ubogim dnem,z ciekawości chciałam dotknąć muszli ,jedynego żywego mieszkańca piaszczystego dna, którego udało mi się wypatrzyć. Włożyłam rękę pod kamień i cak! siedziała tam także mała murena i ugryzła mnie w palec.
Wyspa powoli zaczyna nam się podobać, ale trzeba płynąć dalej.
Naprawiamy genaker, który w drodze na Fanning urwał sie z topu masztu, bo puściło mocowanie szekli, jest trochę ręcznego szycia a znalazłwszy nową szeklę ,mocujemy olinowanie na nowo. Powinno być Roger.
W piątek rano , zaopatrzeni w olbrzymią kiść bananów, owoc pandanusa, kokosy i oczywiście trzy ryby od Carla - jacki-wypływamy.



poniedziałek, 13 maja 2013

Kiribati - gdzie to właściwie jest?

Wioska o nazwie Londyn to najbliższe miejsce, gdzie, jak liczymy uda zrobić się jakieś zakupy, może także znaleźć jakieś naturalne źrodło pożywienia, czyli warzywa i owoce dziko rosnące. Ponieważ do naturalnego portu jest z naszego kotwicowiska bardzo daleko, Chico proponuje, by płynąć na dingi do najbliższej plaży, która usiana kamieniami, daje jednak jakąś szansę na szczęśliwe lądowanie. Ha, mamy to szczęście, a jakże ,ale dopiero na drugi dzień, bo pierwsze nasze podejście do brzegu kończy się wywrotką na załamujacej sie fali przybrzeżnej. Pamiętam jeszcze to uczucie zaskoczenia, gdy dingi, wyniesiona wysoko na rosnącej fali wyrzuca, najpierw Chico, siedzącego trochę niżej, a potem mnie w białą pianę zadowolonej z figla fali. Cali, ale mokrzy wzbudzamy chyba litość w tubylczym obserwatorze, bo ten, po chwili podjeżdza do nas i z uśmiechem komentuje co widział przed chwilą. W efekcie korzystamy z powiezienia nas do okropnie odległej kafejki internetowej. To lichy baraczek z air condition i kikoma komputerami. Nareszcie mogę wysłać korespondencję i zdjęcia! Jednak niecałkowicie wyschnięte ubranie plus mroźne powietrze nie robią mi dobrze i kiedy wreszcie wiosłujemy przez nie tak już groźne fale przybojowe do naszej łódeczki cieszę się że jesteśmy w tropikach.

Londyn wywiera na mnie przygnębiajace wrażenie. Połączenie ochłapów cywilizacji przywiezionej tu przez brytyjskich kolonizatorów z tubylczym dolce far niente daje rezultat pozbawiony sensu. Usiłujemy przez trzy dni wynająć samochód, żeby odwiedzić inne osady na wyspie, w tym Paryż i Poland, ale bezskutecznie. W sklepach nic prawie nie ma, nawet mąki, kupujemy wiec lody do pożarcia na poczekaniu i trzykilową paczkę płatków owsianych, z których da sie zrobić niezła makę.



Jedyne miłe zaskoczenie spotyka nas w odległym, uroczo położonym hoteliku, gdzie, mimo braku gości, kuchnia działa i na lunch serwuje nam langustę z frytkami i lody z czekoladą. No, mówię wam, pycha!
W drodze powrotnej zatrzymuje nas odgłos muzyki i śpiewu, to w szkole, których jest tu kilka, młodzież daje przedstawiewnie. Lokalne stroje, dziwne rytualne tańce, egzotyka!



Na kotwicowisku mamy towarzystwo - piękny dwumasztowy luksusowy jacht z brytyjskim wlaścicielem i mieszaną czteroosobową załogą na pokładzie. Gdy wieczorem zbliżał sie do nas, wyglądał jak okręt! Christmas Island odwiedza rocznie około 50 jachtów, niewiele, za to prawie codziennie staje na rei nowy statek rybacki, przypływają tu do statku- przetwórni z hiszpańską banderą, która jest tu chyba na stałe. Ale na lądzie nie spotykamy żadnych marynarzy, za to raz gadamy z białym mieszkańcem oczywiście z brytyjskim rodowodem, nie jest ani trochę sympatyczny, prowadzi tu jakiś biznes, a wszystkie trzy samochody ma niesprawne i wygląda, jakby nigdy nie opuszczał swojej kańciapy z olbrzymią anteną satelitarną, a świat dookoła w ogóle go nie interesował.
Po kilku dniach, gdy fala przybojowa nie stanowiła już żadnego problemu, mieszkańcy London zaczęli rozpoznawać nas na ulicy,i gdy prognoza pogody sprzyjała żeglarzom, odpływamy w kierunku Fanning Island, 150 mil, a wiec jeden dzien i noc pięknej żeglugi. Nad ranem docieramy do atolu. Oczywiście, sobota. Trzeba bedzie zapłacić za odprawą.

środa, 3 kwietnia 2013

Bigos na skórce pomarańczowej

Zakupy na Polinezji to egzotyczne przeżycie. Nie mówię tu oczywiście o zakupach w supermarketach, których kilka jest w stolicy Papeete, na wyspie Tahiti. Tu panuje europejski standard - wielkie wózki, długie szeregi takich samych puszek lub pudełek, kłujące w oczy przeceny i mnóstwo ludzi z obłędem w oczach.
Na innych wyspach, za wyjątkiem jednego, dwu w archipelagu Wysp Towarzystwa, (gdzie też i stolica) takich luksusów nie uświadczysz. Są tu sklepy przypominające nasze wiejskie sklepiki z okresu głębokiej komuny. Ja pamiętam je dobrze, bo razem z moją mamusią robiłyśmy często takie wypady za miasto, w poszukiwaniu niedostępnych w mieście artykułów i z nadzieją, że gdzieś na wiejskich sklepowych półkach mogły się one zapomniane zaplątać pomiędzy wyborową a kaszanką. Więc tu jest podobnie. Kiedy już się dowiesz, że na wyspie jest sklep, hahaha co za radość! Warto się dowiedzieć kiedy przypłynie statek, który przywiezie świeżą dostawę, może nawet warzywa i owoce. Jeśli nie możesz czekać tak długo, możesz tylko zdać się na łut szczęścia, i nadzieję, że twój plecak zapełnisz potrzebnymi artykułami.
Sklepiki są z reguły malutkie, bez dobrej wentylacji, o klimatyzacji nie wspomnę, więc niezależnie od wyniku zakupów , na pewno na koniec będziesz mokry od potu.
Co można kupić zawsze i wszędzie? Ha, chipsy, wiele różnych gatunków. Coca-colę i inne gazowane napoje, piwo w puszkach Hinano, ciastka i ciasteczka, puszki z mięsem i warzywami (kukurydzą, zieloną fasolką i krojoną marchewką). Jest też wściekle drogie nowozelandzkie mrożone mięso - kurczaki.Pozostałe artykuły to loteria jaja, masło, mąka mogły już się skończyć. Z warzyw tylko cebula i czosnek. Następny sklep odległy o sto mil, po wodzie, oczywiście.
Najlepiej pamiętam sklep na wyspie Apataki. Jest tylko jeden. Wejście jakby od zaplecza. Za kontuarem gruba Polinezyjka owiewana wiatrem z wentylatora. Na ladzie mnóstwo drobiazgów, gumy do żucia, słodycze, zapalniczki, jakieś perfumy. W głębi dwa rzędy zapełnionych towarem półek i już dyszysz z ciekawości, co tym razem uda ci się zdobyć. Po kilkukrotnym okrążeniu półek, twój koszyk się robi się ciężki i uderzasz do kasy. Tam - kolejka, kilku tubylców z miasteczka. jacyś przyjezdni z innych motu, może też zabłąkany turysta lub żeglarz. Pani za kontuarem wolno wystukuje  ceny na małym kalkulatorze, ołówkiem w drugiej ręce skrobie się po głowie. Wentylator huczy, muchy brzęczą i już tylko marzysz, by odzyskać wolność.
No to proszę ja was, wydaje mi się całkiem usprawiedliwione i wybaczalne, ba, nawet całkiem zrozumiałe, że w takich warunkach, zamiast suszonych grzybów  potrzebnych do bigosu, kupujesz .....opisaną po chińsku torebkę  z suszoną skórką pomarańczową, wyglądającą prawie identycznie jak suszone borowiki i wyparzoną, pokrojoną w paseczki, dodajesz do tego cudownie już pachnącego bigosu, który po chwili zmienia oj zmienia i smak i zapach i w ogóle żyć się nie chce!! Jeść także nie....

Fakarava

Fakarava wieczorem....


niedziela, 17 marca 2013

Zbijając kokosy!

Archipelag Tuamotu, jak wyraźnie widać na każdej mapie, to kilkadziesiąt rozsianych na oceanie atoli, na pierwszy rzut oka bardzo do siebie podobnych. Te, które odwiedzają żeglarze, musza mieć przerwę w obrączce z lądu, opasującej turkusowe spokojne wody wewnątrz atolu. Przerwę zwaną pass na tyle szeroką i bezpieczną, żeby dało się wpłynąć i znaleźć jakieś miejsce do rzucenia kotwicy. Kawałki lądu noszą nazwę motu. Niektóre motu są zamieszkałe, inne bezludne, czasem na motu mieszka tylko jedna rodzina. Motu są płaskie, pagórki zdarzają się rzadko, a roślinność jest nieróżnorodna, trochę drzew, trochę krzewów, przeważają jednak palmy kokosowe i te jako jedyne są tu uprawiane w celach zarobkowych.

Kopra.
Sposób jej produkcji nie zmienił się chyba od zarania, czyli od kilkuset lat i nie wymaga doprawdy wiele zachodu. Żeby wiec zbijać te polinezyjskie kokosy, trzeba najpierw znaleźć miejsce z dorodnymi palmami, z których owe kokosy spadają - UWAGA NA GŁOWY! Palmy na plantacjach są tak miłe, że nie rosną wysokie i kokosów można dosięgnąć ręką i zrywać nie czekając, aż z zielonych zrobią się brązowe i tak raczyć się orzeźwiającym napojem kokosowym. To jednak nie przynosi żadnych kokosów, lepiej wiec poczekać, aż kokosy zbrązowieją, same spadną i wtedy zabrać się do roboty. Trzeba kokosy zgromadzić w jednym miejscu, wygodnym na tyle, żeby można było rozbijać je od jednego uderzenia siekierą. Dookoła rozchodzi się słodko mdły zapach wody kokosowej ,która rozbryzgami zrasza ziemię.

Zbieranie kokosów


 Następnie, ostrym narzędziem, które przypomina duży śrubokręt wyłuskuje się  połówki lub części orzechów z drewnianej skorupy, która potem służy do rozpalania ognia w metalowych beczkach - dym odstrasza komary i można pracować dalej. Trzeba te części orzechów poukładać wypukłościami do góry w długie, wysokie na pół metra wały i pozostawić do wyschnięcia na kilka dni.



Kokosowy miąższ, tkwiący wciąż w twardej skorupce, wysychając kurczy się i zaczyna odstawać od skorupki, dzięki temu łatwo jest go wyłuskać. Wyłuskane, wysuszone kawałki miąższu - koprę- pakuje się do jutowych worków - właśnie odgórnym zarządzeniem zmieniono ich wielkość, z 55 kilowych na 25 kilowe. Worki, ustawione pięknym szeregiem, jeden obok drugiego, czekają już tylko na przybycie statku skupującego koprę. Za każdy worek kilkadziesiąt euro. Voila! Kokosy zbite!






Ja, jeśli mam ochotę na kokosowe wiórki albo kokosowe mleczko albo kokosowy olej, znajduję sobie odpowiedni kokos, potem rozwalam go maczetą i mocnym nożem i tak -jeśli na wiórki to Chico wiertarką, zaopatrzoną w specjalną końcówkę, wyglądającą jak koniec maczugi Herkulesa, rozdrabnia miąższ tkwiący jeszcze w orzechu. Z wiórek można potem wycisnąć mleczko, albo podsuszyć i upiec ciasto kokosowe. Jeśli na olej to gorsza sprawa. Kokos, który nadaje się do wyciskania oleju to bardzo młodziutka palma, z jednym, dwoma listkami, ledwie zakorzeniony kokos. Ponieważ w środku ma on tzw. serce kokosowe, czyli wielkie jak strusie jajo, coś w rodzaju gąbczastej masy, bardzo smacznej na surowo, wiec nie można kokosu rozwalić tak po prostu, trzeba go rozwalić inteligentnie, tak, żeby dało się to serce wyłuskać w całości. Taki kokos jest bardzo twardy , ciężka praca. Potem, już normalnie, Kokosowy miąższ do wysuszenia , rozdrobnienia i wyciskania oleju, tradycyjnie , przy użyciu gazy. To też bardzo ciężka praca. Ostatnio, z siedmiu rozłupanych kokosów miałam 100 ml oleju, coś na dwa masaże ledwie.



Ale tubylcom wystarczy dobry tydzień pracy, by mieć za co żyć przez cały miesiąc. Pozostałe trzy tygodnie miesiąca- fajrant.